Wyrwać się na rower, choć raz na taką dłuższą chwilę..marzenie ściętej głowy dla wielu świeżo upieczonych ojców oraz dla tych zasiedziałych przed ekranem służbowego laptopa. Aż tu nagle pojawia się światełko w tunelu – Graveloza...
Michał Śmieszek
Tak, tak… nie inaczej! To oprócz wszech panującej Cyklozy, jedna z niewielu dziś pozytywnych pandemii, na którą jeszcze nie wynaleziono lekarstwa (i oby tak zostało). Graveloza to także oddolna inicjatywa grupy rowerowych zapaleńców z Przygody Naturalnie, którzy promują tak bardzo popularne ostatnio kolarstwo romantyczno-przygodowo-sportowe. Możecie znaleźć ich na Fejsbuku oraz na Instagramie, jako i ja ich znalazłem a właściwie to Fejsbuk właściwie mnie sprofilował i podsunął wydarzenie: tytułową „Gravelozę #8 Poczuj Ducha Puszczy”. Nawet jeszcze nie doczytawszy do końca o co kaman, wiedziałem, że muszę się tam znaleźć – miejsce startu było bowiem zlokalizowane w Puszczy Bolimowskiej niedaleko Grodziska Mazowieckiego. Właściwie był to główny argument podczas rozmowy z małżowiną – dystans 100km, ale „pod nosem” – wystarczy tylko lekko popuścić chłopu łańcuch na parę godzin. Kolejnym argumentem był neutralny charakter imprezy – to nie miał być kolejny maraton tylko taki terenowy „Coffee Ride”. Moja Małgosia bardzo dba o moje serce i nie lubi gdy wchodzi w tętno submaksymalne, a tutaj zapowiadało się raczej na luźną jazdę – kolarstwo romantyczne. Zatem pstryk – zapaliło się zielone światło – JADYMY!
Z wypiekami na twarzy czekałem końca tygodnia, tym bardziej iż prognozy pogody nie zapowiadały się najlepiej. Nawet sam organizator miał chwilę lekkiego zwątpienia i istniało ryzyko odwołania imprezy lub jej przełożenia na inny termin. Ostatecznie jednak w czwartek zapadła decyzja Zarządu Gravelozy – żeby skały s..ły jedziemy w sobotę!
Wypiąłem swojego dzielnego rumaka z dyb trenażera, zamontowałem właściwie ogumienie oraz dodatkowe akcesoria słuszne z ideą „szutrowania” i w sobotni, nieco mglisty i mocno wilgotny poranek….wsiadłem do pociągu relacji Grodzisk – Skierniewice. To się nazywa dobry początek Gravelozy!
Miejsce zbiórki zostało wybrane idealnie – klimatyczny parking z miejscem do biwaku na granicy Bolimowskiego Parku Krajobrazowego w miejscowości Budy Grabskie. Przybyłem tuż przed planowanym startem w „samo południe”. Jakież było moje (miłe w gruncie rzeczy) zaskoczenie, gdy moje spragnione rowerowego towarzystwa oczy dojrzały niezwykle liczną grupę fanatyków gravelu w liczbie trzech chłopa – w tym organizator wydarzenia.
Echh….ludziska, co w domach siedzicie i odpoczywacie na kanapie – na fejsie to każdy mocny…będę, przyjadę, cooo…ja nie mogę?! A jak przychodzi co do czego, to proszę. Aleee dobrze…będzie więcej kiełbasy i browaru na koniec, także siedźcie sobie w ciepełku. ???? ????.
A tak zupełnie na poważnie, to trochę szkoda, że pogoda aż tak wystraszyła rowerową społeczność, zwłaszcza iż sobotnia prognoza nie zwiastowała załamania pogody. Nie ma tego złego – dzięki temu miałem okazję i przyjemność poznać osobiście Mateusza, Cezarego i Piotrka. Jak widzicie udało się zapamiętać imiona, co w liczniejszej grupie mogłoby być wyzwaniem :D :D dla ojca z syndromem „baby brain”.
Szefem ósmej Gravelozy okazał się być Mateusz, który po krótce opisał czekające nas 100km z okładem. Opis był wyjątkowo zwięzły ale nad wyraz malowniczy – wybrane, kilometrami ciągnące się , smakowite szutry klasy „premium” okraszone nutą zapachu wilgotnej leśnej ściółki i bolimowskich łąk z domieszką asfaltowej dekadencji. A na końcu tej eskapady mieliśmy spotkać Ducha Puszczy Bolimowskiej. Patrząc na dysproporcję pomiędzy moją sylwetką a kolegów miałem nieodparte wrażenie, że Ducha Puszczy to ja szybciej wyzionę – nie będę potrzebował do tego aż 100km.
Na szczęście nowo poznani koledzy pocieszyli mnie – tempo miało być „w tlenie” – 20-22km/h…no może nieco mocniej na tych asfaltowych, dekadencyjnych odcinkach. Nie będę Was trzymał w niepewności – jazda na Zwift w garażu, to jednak nie to samo co jazda w terenie nawet z tak skromną średnią jak rzeczone 20-22km/h, dlatego szybko szydło wyszło z worka – Sir Śmieszek okazał się być najsłabszym ogniwem łańcucha, choć starał się bardzo ładnie nadrabiać niedostatki uśmiechem.
Ruszyliśmy żwawo, co jest normą na początku każdej imprezy ????. Do dobrego tempa zdecydowanie zachęcała trasa – po pierwszych paru kilometrach asfaltu wjechaliśmy na właściwy, gravelowy szlak – fantastyczny szuter do Nieborowa rozcinający Bolimowski Las. Kałuż było bardzo mało, gleba w tym rejonie jest wyjątkowo chłonna co w połączeniu z dobrze przygotowanymi, relatywnie młodymi szutrami zaowocowało wysoką prędkością przelotową a przede wszystkim niebanalnymi widokami. Niedaleko trasy A2 zahaczyliśmy na ten przykład o leśniczówkę - Dworek Myśliwski Radziwiłów, który kiedyś z pewnością zachwycał przyjezdnych, teraz jednak jest w opłakanym stanie i tylko można sobie wyobrażać jak piękny musiał być w czasach swojej świetności.
W Nieborowie niestety tylko liznęliśmy słynny Park Arkadię i pomknęliśmy dalej „co gravel wyskoczy”, z powrotem w objęcia bolimowskich lasów i Puszczy Mariańskiej. Kolega Mateo odwalił kawał dobrej roboty – trasę przygotował ze smakiem, tak aby przez moment nie nudzić się okolicą. Kolejne kilometry szutrów pomieszanych z asfaltami doprowadziły naszą czwórkę nad Zalew Bolimowski, gdzie wsłuchiwaliśmy się w morza szum, ptaków śpiew...przeplatany leniwie szepczącą Autostradą Wolności. Uczciliśmy to miejsce dłuższym popasem zakrapianym lampką kawy z termosu, który roztropnie zabrałem z domu w miejsce drugiego bidonu. To się nazywa "coffee ride", a co!
W normalnych okolicznościach pogodowych odwiedzilibyśmy romantyczne single nad rzeką Rawką, jednakże tygodniowy opad skutecznie zniechęcił do walki z wysokim stanem wody i ilością błota większą niż ustawa przewiduje. Tym razem zależało nam na ciągłej jeździe, do czego zachęcały skutecznie ciągnące się nitki bitych szutrów. Kilometry znikały w szybkim tempie, a w jeszcze szybszym moje siły. Na szczęcie koledzy byli tolerancyjni i czekali na mnie lub dawali koło. Dzięki! Kolejny nieco dłuższy odpoczynek zrobiliśmy w miejscowości Mrozy pod sklepem spożywczym, gdzie autor tego artykułu uzupełnił kalorie i wypocone elektrolity. Szybko okazało się, że nawet postój nie na wiele zda się, gdy po prostu człowiek waży za dużo i jest nie wyjeżdżony - jazda na Zwifcie to cały czas tylko zabawa.
Z Mrozów ruszyliśmy w strone Jeruzala odwiedzając Studzieniec, Zator, Hutę Partacką. Było kilka momentów, gdzie przydałyby się szerokie opony roweru górskiego albo nawet mojego tłuściocha. Zamiast jechać byliśmy zmuszeni przepychać gravele przez piach, ale nie dajmy się zwariować - było to w gruncie rzeczy kolejnym urozmaiceniem tej fantastycznej wycieczki.
Chłopaki "odcinali" kilometry niczym kupony, a ja starałem się trzymać dobrych rad Czarka i utrzymać wysoką kadencję oraz równomierny oddech - przyznaje bez bicia, z różnymi skutkiem. Ale walczyłem dzielnie ze sobą i narastającym zmęczeniem. Poraz enty to powiem - dobre towarzystwo, wiosenne pejzaże Mazowsza rekompensowały trudy i ból mięśni. Creme de la creme to nieustające szuterki
W okolicach godziny 17 tej wyszło z dawna zapowiadane słońce - zrobiło się zdecydowanie cieplej i od razu noga zaczęła nieco lepiej podawać. A może to włączył się "tryb konia" ? W końcu pozostało nie wiele jak 20 parę kilosów. Zatoczyliśmy koło - ostatni odcinek był w pewnym sensie ulgą dla rąk i czterech liter - lecieliśmy już tylko lokalnymi asfaltami całkiem niezłej jakości, które doprowadziły naszą skromną ekipę z powrotem na miejsce startu. Gdzieś tam z tyłu głowy pozostała jedynie myśl, że trzeba będzie tu wrócić, bo ciekawych ścieżek jest znacznie, znacznie więcej.
Tylko gdzie ten Duch Puszczy? Przez cały czas pozostawał gdzieś ukryty. Może czekał na znak - dźwięk szprych albo butelek złotego napoju, którym podziękowaliśmy sobie przy ognisku. W pewnym momencie pojawił się....jeździec znikąd...objuczony sakwami rower i jego niepozorny właściciel z lustrzanką na szyi. Kultura nakazała podjąć strudzonego człowieka strawą i ciepłem naszego ogniska. Zagailiśmy rozmowę....szuru-burrum lelum polelum, (to właśnie takie momenty są nierzadko "wisienką na torcie"), Duch Puszczy Bolimowskiej objawił się w osobie Pana Jana Wojciechowskiego, który jest prawdziwym rowerowym Obieżyświatem przez duże "O". Podróż przez Australię i Nową Zelandię...proszę bardzo. Podróż z Iranu do Japonii...a jakże. Miłość od pierwszego wejrzenia i wspólna biesiada z niedźwiedziem na Alasce...Hell Yeah! Panie Janie, Panie Janie...to gdzie Pan jeszcze nie był na rowerze? Hmmm.....po krótkiej chwili zastanowienia Duch Puszczy oznajmił, że Antarktyda i Arktyka, to miejsca, których nadal nie zbadał, ale jeszcze nic straconego......Chwilo trwaj....
Jeszcze chwilę porozmawialiśmy, a Pan Jan podzielił się z nami kilkoma mniej znanymi historiami z bolimowskich lasów. Nasze jakże niesamowite, (nie)przypadkowe spotkanie zwieńczyliśmy wspólnym selfie i pamiątkową sesją zdjęciową. Pan Jan ruszył w dalszą drogę, a nasza czwórka jeszcze przez chwilę rozkminiała, co się właściwie wydarzyło. Styrane jednoślady trafiły na pakę samochodów, a sygnał do rozjechania się do rodzin i domów dał pomruk zbliżającej się burzy i krople deszczu....
DUCHU PUSZCZY JESZCZE TU WRÓCIMY!