Wschod 1400 Final 30

 „A Gdańsk daleko jest przed Wami setki mil a mnie pozostało do mety kilka chwil no i sześć błota stóp, sześć błota stóp…” Doprawdy, nie wiem, czemu akurat ta szanta tak mocno utkwiła w mej głowie. Pewnie przez to błoto…

DAY 4 – Jechać czy nie jechać, o to jest pytanie?

Około 6-tej nad ranem obudził nas deszcz bębniący o dach pensjonatu, w którym od kilkunastu godzin próbowaliśmy pozbierać się do kupy. Ta noc miała być przełomowa. Albo wóz albo przewóz – ciśniemy dalej, albo wracamy do domu. Ściana wody za oknem nie dawała nam wielkiego pola manewru. Siedzieliśmy i debatowaliśmy patrząc w prognozę pogody. Być może dla wielu z Was, takie zachowanie wydaje się śmieszne, mało profesjonalne, ale możecie mi wierzyć, że daleko nam było do śmiechu. Gdyby pogoda nie nadszarpnęła tak bardzo naszych morale to decyzja o ruszeniu dalej byłaby znacznie łatwiejsza. Ponadto, liczyliśmy na cud w postaci mniejszego opadu, ale cud nie nadchodził, a na dobicie, rozpadać to się dopiero miało później. Co najmniej kilka osób, przebywających razem z nami w pensjonacie zrezygnowało z dalszej jazdy, jednak my w pewnym momencie postanowiliśmy, że MUSIMY dać radę, choćby po to, aby udowodnić Panom Pachulskim, że fatbajki też mogą i byle ulewa i błoto ich nie zatrzyma. Swoją drogą to byłby po prostu wstyd, gdybyśmy zdezerterowali.

Ostatecznie w dalszą drogę ruszyliśmy około 11. Z nieba cały czas lała się woda. W pierwszej kolejności udaliśmy się do Biedronki celem zakupu folii spożywczej, którą szczelnie obwiązał się Wiktor. To niestety skutek błędu ludzkiego – kolega był przekonany, że spakował ubrania na taką pogodę. Jakież było jego zdziwienie dzień wcześniej, gdy okazało się to iluzją.

Tymczasem ludzie dziwnie się na nas patrzyli, no bo kto w taką pogodę jeździ na rowerze, do tego zapakowany jak kanapka w folię spożywczą. Ślad wytyczony przez organizatora kazał wrócić z powrotem nad Bug na dobrze znany singiel, który już wczoraj był niemal nieprzejezdny, a po tylu godzinach w deszczu mogło być już tylko gorzej. Dlatego podjęliśmy nieco ryzykowną, ale jedną ze słuszniejszych decyzji tego dnia – robimy objazd, ścieżką rowerową wzdłuż głównej drogi i wracamy na szlak, gdy ten odbije od „urokliwego nadbużańskiego singla”. Już te pierwsze kilometry za Włodawą pokazały nam dobitnie, że przejechanie w takich warunkach konkretnego dystansu będzie nie lada wyzwaniem. Szutrówki zmieniły się w błotne rozlewiska wymuszające albo bardzo niską prędkość albo wręcz marsz z buta, co przy temperaturze oscylującej w granicach 10 stopni momentalnie wychładzało organizm. Z naszej trójki najbardziej cierpiał Wiktor, który nie ma na sobie grama tłuszczu stanowiącego dodatkową warstwę termiczną – z każdym kilometrem było co raz gorzej, do tego stopnia, że dojazd do miejscowości Kodeń na zaledwie 65 kilometrze uznaliśmy za mały cud i maks co tego dnia jesteśmy w stanie wykręcić.

Aby sobie dodać otuchy w trakcie tej walki o przetrwanie, zacząłem z Wiktorem śpiewać szanty, które choć trochę odwracały uwagę od katastrofalnej pogody oraz dodawały nieco wigoru naszej jeździe. Już pewnie domyślacie się skąd wziął się tytuł relacji ze Wschodu 1400.

Przemarznięci w końcu dotarliśmy do miasteczka Kodeń, gdzie natychmiast rozpoczęliśmy poszukiwania zadaszonego miejsca na popas i rozgrzanie. Wiktor był w naprawdę złym stanie, pewnie bardziej psychicznym niż fizycznym, ale tak naprawdę wszyscy potrzebowaliśmy gorącej herbaty i strawy. Wybór padł na prawdopodobnie jedyną czynną knajpę w okolicy – Jadłodajnię u Oblatów. Miejsce osobliwe, które niejednokrotnie było „oazą” dla uczestników pierwszej edycji Wschód 2021.

Wschod 1400 Final 38

Spędziliśmy tu kolejne 1.5 godziny rozkminiając dalszą strategię na resztę dnia. Siedziliśmy i analizowaliśmy na Google Street View jak może wyglądać dzielące nas 25km od Terespola. Skorzystaliśmy nawet z „telefonu do przyjaciela” – zadzwoniłem do redaktora Artura oraz do mojej małżonki. Ich zdaniem czekały nas jakieś 7km błota a reszta to powinien być już asfalt. Odmiennego zdania był Wiktor, dodatkowo wsparty wiedzą młodego kelnera.

Wiktor kategorycznie odmówił dalszej jazdy, pomimo iż bardzo na nią nalegaliśmy – tak marny dystans dzienny praktycznie eliminował nas z dalszej walki. Ja z Adrianem koniecznie chcieliśmy dotrzeć do Terespola, choć nie ukrywam, że perspektywa wbicia się pod ciepły prysznic a później do łóżka była niezwykle kusząca – do tego namawiał nas Wiktor. Zdawaliśmy sobie jednak sprawę, że następnego dnia nasze głowy każą nam co najwyżej dostać się do najbliższego pociągu z Terespola do Warszawy.

I tutaj nastąpił pewien niezwykle trudny moment, dla mnie wręcz traumatyczny – nie boję się tego napisać. Otóż nadal drżąc z wychłodzenia w toalecie w pewnej chwili podjąłem krytyczną decyzję  – teraz albo nigdy…muszę stąd natychmiast wyruszyć do Terespola, bo inaczej kończę imprezę. Dreszcze ucichły, a mnie ogarnął dziwny spokój – albo może to owa determinacja, która każe ludziom walczyć dalej.

Wróciłem do stolika, gdzie poinformowałem moich kompanów o decyzji prosząc o równie szybką deklarację z ich strony. Adrian nie miał wątpliwości – jedziemy. Wiktor jednak pozostał przy swoim – w międzyczasie zarezerwował już pokój. Przyznaję się tutaj, że pozostawienie Wiktora traktowałem jako ogromną porażkę i było mi z tym bardzo ciężko. Ostatnia doba wspólnej jazdy w tak trudnych warunkach zżyła mnie z chłopakami bardziej niż podejrzewałem. Nie przekonanie Wiktora  traktowałem niemal jak pozostawienie rannego na polu bitwy, choć przecież nikt tu nie umierał.  „Leave no men behid” – niestety Rangersami nie jesteśmy.

Wschod 1400 Final 32

Ruszyliśmy. Zaraz za Kodeniem asfaltowa droga zamieniła się w błotną marszrutę. Na szczęście tym  razem to moja żona miała dobre przeczucie. Rzeczywiście, po zirka 7 kilometrach, błoto ustąpiło miejsca asfaltowi, który doprowadził mnie i Adriana na przejście graniczne w Terespolu. Ustąpi także deszcz, dzięki czemu udało się dotrzeć na miejsce w bardzo dobrym czasie. Tu podjęliśmy kolejną decyzję – jedziemy dalej. Trzeba wykorzystać dobrą passę, choć animuszu starczyło nam ledwo na kolejne dwadzieścia kilometrów, które na nasze szczęście, za Terespolem były w miarę łaskawe – było mokro, ale dało się jechać. Po drodze zgarnęliśmy jednego z uczestników, który zastanawiał się nad noclegiem lub dalszą jazdą. Przekonaliśmy go do opcji nr jeden. W międzyczasie zadzwoniłem do Wiktora aby opisać mu trasę oraz poinformować, że pojechaliśmy jednak za Terespol. Ton jego głosu oraz odpowiedź będę jeszcze długo pamiętał – „to się już raczej nie zobaczymy…”.

Gdzieś koło dziewiątej zajechaliśmy na nocleg. Jakież było nasze pozytywne zaskoczenie, gdy właściciel oznajmił, że on bardzo chętnie otworzy sklep spożywczo-przemysłowy, który prowadzi na parterze.

Wschod 1400 Final 36

Tego samego wieczoru dostałem niepokojącą informację, że mój „traker” jedzie na oparach baterii. Szukam ci ja kabelka oraz powerbanka i ładowarki…no i zonk…nie ma! Brakuje też właściwie wszystkich kabelków. Nosz urfa!! Okazuje się, że całość elegancko spakowana w folię została we Włodawie w pensjonacie pod Pod Podkową.

Pędem zdzwonię do naszego gospodarza, czy może jeszcze raz otworzyć podwoje sklepu. Może…ufff…jestem uratowany, bo w tym sklepie jest wszystko, co zostawiłem 100 km wcześniej. Kładę się spać spokojnieszy o jutro. Zdjęć nie ma z tego etapu prawie żadnych - wody tyle, że klisza na karcie pamięci zgniła.

DAY 5 – SŁOŃCE, ŻUBRY, WIATR         

Mam nadzieję, że jeszcze nie macie dość. Piąty dzień zmagań rozpoczęliśmy już w promieniach słońca. Wedle wszelkich prognoz, czym dalej na północ, tym bardziej sucho. Niby racja, ale pierwsze kilometry przed Janowem Podlaskim nie dały zapomnieć, że w tej edycji „błoto jest wszędzie”, zwłaszcza na polu kukurydzy….Tu pozwolę sobie na kolejną anegdotę – na jednym z błotnych rozlewisk nie utrzymałem równowagi i musiałem podeprzeć się prawą nogą w błotnistej brei.

Wschod 1400 Final 37

„Uff, dobrze że na prawą stronę, Michal” – usłyszałem za sobą. Obejrzałem się na lewo – a tam hałda gnojówki, którą rolnik świeżo rozprowadził na polu. W Janowie Podlaskim słynącym ze stadniny koni arabskich zrobiliśmy krótką przerwę na popas a potem dzida, bo prom w Mielniku nie będzie czekać. Łatwo powiedzieć, gorzej wykonać, ponieważ silny wiatr skutecznie spowalniał naszą dwójkę….dwójkę napisałem? Wróóóć….trójkę. Tuż za Janowem, na jednym z asfaltowych podjazdów nagle usłyszeliśmy za plecami: „Cześć Chłopaki, jak tam?”. To wydawało się niemożliwe, ale Wiktor, który w chwili jak ruszaliśmy ledwo sam co wyruszył z Kodenia. Jak on nadrobił niemal 50km w tak krótkim czasie? Ech…młodość  :).

I tyle ich widziałem….Adrian błyskawicznie doskoczył do Wiktora i szybko straciłem ich z oczu. Ponoć kolarzom wiatr zawsze w oczy wieje, ale niektórym wieje bardziej. Spotkaliśmy się dopiero na przeprawie promowej w Mielniku, choć też na krótko, bowiem tuż za Mielnikiem czekał na nas konkretny podjazd, który nie pozostawił złudzeń – lżejszy zawsze jedzie szybciej.

Wschod 1400 Final 35

44 km asfaltu, choć tyle dobrego. Piękna okolica. Po drodze mijane kolejne cerkwie i wspólnie stojące krzyże. Bardzo krzepiący widok. Tuż za Czeremchą, która była jedyną większą miejscowością po drodze, rozpoczęły się szutry oraz leśny szlak. Po kilkudziesięciu kilometrach doprowadził mnie tuż nad granicę. Widok drutu kolczastego był naprawdę przygnębiający. Chwilę później wkroczyłem w otulinę Puszczy Białowieskiej.Wschod 1400 Final 29

Za kolejną chwilę zatrzymał mnie patrol straży granicznej – starszy, doświadczony granicznik oraz jego znacznie młodszy kolega. O ile młodzik większą uwagę poświęcał mojemu nietuzinkowemu rowerowi, to stary wyga zadawał konkretne pytania: „Kto, dlaczego, skąd?”, „Czy ta impreza została zgłoszona, czy przejazd wzdłuż granicy był także zgłoszony? „Panie władzo, ja tu tylko do Gdańska jadę, wiem że mieli Panowie nam zapewnić wodę – tak głosił komunikat startowy”. Tym obwieszczeniem nieco zbiłem z tropu miłego służbistę. Natychmiast dodałem…”ale, wygląda na to, że chyba SG z Bieszczad nie przekazała tej informacji”. Zamieniliśmy jeszcze kilka zdań na rozładowanie emocji i ruszyłem dalej. Puszcza Białowieska robi genialne wrażenie. Tu widać jej ogrom. Czasami widać także, z jaką lekkością wielki żubr potrafi przeskoczyć niemal przed kierownicą.

Wschod 1400 Final 34

Białowieża to ponownie niesamowicie ciepli ludzie, jakich na trasie „Wschodu” spotkałem nie raz. Tym razem dobro powróciło w jedynym sklepie, 20km przed Białowieżą, w miejscowości Topiło. Musiałem wyglądać na naprawdę na zmęczonego – rozmawiając o trwającym ultramaratonie, jeden z chłopaków prowadzących sklep zaproponował mi gorącą herbatę a po chwili zapytał, czy nie jestem głodny. Zostałem obdarowany „gorącym kubkiem” pure z boczkiem.  Czego można chcieć więcej?

Wschod 1400 Final 28

Wschod 1400 Final 27

W Białowieży zrobiłem zakupy a także wyregulowałem napęd w serwisie rowerowym. Spotkałem także Adriana i Wiktora, ale tak naprawdę minęliśmy się i obaj pognali dalej. Trasa Green Velo za Białowieżą to majstersztyk. Idealny, świeżo położony asfalt a potem wiele kilometrów szutru lasami niemal nad sam Zalew Siemianowicki

Wschod 1400 Final 33

Pogoda nadal dopisywała, ale zachodzące sierpniowe słońce szybko wypychał przenikliwy chłód zwiastujący jesień. Do tamy nad Narwią nad jeziorem Siemianowickim dotarłem po 20tej. W tak przenikliwym zimnie rozkładanie namiotu jawiło mi się czymś nieludzkim, dlatego skontakowałem się z moim towarzyszami, którzy pomimo wcześniejszych deklaracji o jeździe aż do Supraśla również „wymiękli” i zostali na nocleg na północnym krańcu zalewu. Tego miejsca jednak nie polecamy na przyszłość, choć trzeba dodać, że wielkiego wyboru nie ma w okolicy. Tego dnia licznik pokazał aż 194km, ale już tylko niecałe 600m przewyższenia. Co czeka nas jutro?

DAY 6 – UROKU PODLASIA, POŚCIG ZWANY POŻĄDANIEM

Ruszyliśmy z rańca, pogoda zapowiadała się względnie przyzwoita, choć dosłownie po paru kilometrach z nieba tradycyjnie zaczęły spadać deszczowe krople, choć tym razem w dozwolonej ilości. Przed przejściem w Bobrownikach czekało na nas kilkanaście kilometrów fajnego szutru oraz co najmniej dwa patrole Terytorialsów, którzy najwyraźniej zabezpieczali ten obwód szukając osób nielegalnie przekraczających granicę z Białorusią. Zostaliśmy wylegitymowani, ale że dobrze nam z oczu patrzyło, to miła Pani i Pan Smith puścili nas dalej.

Wschod 1400 Final 31

Podlasie, z zwłaszcza okolice Kruszynian i Supraśla, jest cudowne. Doskonale je pamiętam z maratonów Cezarego Zamany. W Kruszynianach zawitaliśmy na chwilę do słynnego w okolicy meczetu muzułmanów karaimskich. Warto tu zajrzeć będąc w okolicy i odwiedzić także zaciszny muzułmański cmentarz oraz obowiązkowo Centrum Kultury Muzułmańskiej.

Wschod 1400 Final 24

Nie mogę nie wspomnieć o PIT STOPIE przygotowanym przez mieszkańców. Ponieważ nasz grupa zabezpieczała raczej już tyły ultramaratonu Wschód 2021, to została dla nas „tylko” woda, słodkie bakalie i batoniki, ale z opowiadań wiemy, że pomoc była znacznie bogatsza. Jeszcze raz ogromne podziękowanie dla wszystkich, którzy zdecydowali się wesprzeć startujących ciepłą i zimną strawą oraz dobrym sercem!

Wschod 1400 Final 23

Tuż za Kruszynianami wjechaliśmy na szutry, które dominują w okolicy. Byłoby jeszcze cudowniej, gdyby pogoda była słoneczna. Szutry momentami zamieniały się miejscami z piachem, ale na szczęście szerokie opony naszych fatbajków bez najmniejszego problemu przebijały się przez takie kopne odcinki. Wbrew pozorom tu nie jest płasko. Drogi wiją się góra dół, a czasami całkiem konkretnie pod górę, na sam szczyt góry św. Anny. Tu także warto zahaczyć, bowiem widok na okolicę jest wart tych „kilku” metrów w górę.

Wschod 1400 Final 21

Do Supraśla z tego miejsca był już tylko rzut beretem. Na rogatkach spotkaliśmy kolejny PIT STOP, ale tym razem był on nie byle jaki, bowiem zorganizowany przez naszego kolegę fatbajkera, który jeszcze parę godzin wcześniej razem z małżonką sporo nas wyprzedzali. Niestety niespodziewana kontuzja wykluczyła go z dalszej jazdy. Dlatego razem z teściem postanowił wspomóc pozostałą stawkę i przygotował furę jedzenia. Trafił idealnie – mokra aura skutecznie drenowała z nas siły.

W Supraślu mieliśmy już zarezerwowany obiad w prawdopodobnie najlepszej „knajpie” w okolicy – ZAJMA. Zdecydowanie polecam – niesamowite jedzenie i równie niesamowicie ciepła obsługa w osobach dwóch Pań – chyba właścicielek. W Zajmie było nam tak dobrze, że trudno było zebrać się i wyjść z powrotem na chłód i deszcz.

Wschod 1400 Final Zajma

Mimo wszystko ruszyliśmy. Trasa ponownie prowadziła przyzwoitymi drogami szutrowymi. Niestety popas w Zajmie był chyba ciut za długi – nie mogłem zupełnie wskoczyć w odpowiedni rytm. W efekcie ponownie strzeliłem z koła. Wiktor odskoczył pierwszy. Adrianowi kazałem jechać i nie czekać. I tak znowu zostałem sam na odludziu. Prawie sam – co jakiś czas widziałem limonkową kurtkę Adriana, która oddalała na chwilę samotność maratończyka.

Wschod 1400 Final 26

Organizator zafundował relatywnie niewiele atrakcji w tej części trasy, która nie była bardzo wymagająca technicznie, ale za to potrafiła niepostrzeżenie wyssać siły. Dość żeby wspomnieć ponad 10km prostą za Budziskami. To właśnie tutaj postanowiłem za wszelką cenę dogonić moich kumpli, pod wiatr i pod lekko siąpiący deszczyk. Kosztowało mnie to mnóstwo siły i nerwów. Nie ukrywam też, że najzwyczajniej miałem lekkiego stracha, że zostanę w tej głuszy sam z jakąś awarią a miałem świadomość już, że jesteśmy prawdopodobnie ostatnim zawodnikami na trasie.

Uciekającą limonkę Adriana oraz „małą czarną” Wiktora udało się ostatecznie dogonić, czym wprawiłem ich w duże zaskoczenie. Od tej pory pozostałe kilkadziesiąt kilometrów jechaliśmy już razem. W Dąbrowie Białostockiej zatrzymaliśmy się na stacji Orlen, gdzie hitem okazały się Hot Dogi w pakiecie z Coca Colą oraz darmowym striptizem naszej trójki. Taaak…człowiek wiele zrobi żeby się ogrzać. Na szczęście obsługa była bardzo wyrozumiała – pewnie zdążyli już przyzwyczaić się do „jeźdźców ze Wschodu”

Próbuję sobie przypomnieć te kolejne kilometry…było zimno, lekko mokrawo. Z regionalnych osobliwości, spotkaliśmy miejscowego, który postanowił uświadomić nas, że wszyscy bez wyjątku Warszawiacy to złodzieje i oszukiści. A najgorsi są ci z „PeŁo”. W dobrych nastrojach dotarliśmy do rogatek Augustowskiego Parku Krajobrazowego. Tutaj czekała na nas wyjątkowa atrakcja – trasę poprowadzono szlakiem turystycznym wzdłuż mokradeł. Przez wiele kilometrów szlak prowadzi drewnianymi mostkami, a w pewnym momencie jest ręczna przeprawa promowa. Wszystko pięknie, ale o tej porze dnia i po tylu deszczowych dniach, drewniana powierzchnia zamieniła się w lodowisko. Jeden ciut gwałtowniejszy ruch kierownicą i leżymy. Lekko zestresowani dotarliśmy do promu. Wyciągnęli my łańcuch….kuźwa jakiś taki krótki…ale może tak ma być…

Wschod 1400 Final lancuch

Wschod 1400 Final Prom

 Czytamy zatem instrukcję, gdzie każą nam ciągnąć za ten łańcuch. A ten ni…ch…nie chce drgnąć. Po chwili konsternacji dotarło do nas, że komuś ten łańcuch jednak pękł i sobie już dalej nie pojedziemy. A prom naturalnie na drugim brzegu…Ech….przekleństwom nie było końca, bowiem czekał nas kilkunastokilometrowy objazd. Szczęście w nieszczęściu asfaltowy. Do Augustowa dotarłem ujechany, bo te „dzieścia” kilometrów pociągnęliśmy mocnym tempem. Na miejscu tuż przy trasie udało się znaleźć wolny pokój. W objęcia Morfeusza wpadłem niczym śliwka w kompot.

DAY 7 – „Kabi kushi kabi gam” ("Czasem słońce czasem deszcz")

Poranek dnia siódmego przywitał nas, tym czym Wschód 2021 witał nas najczęściej – deszczem. Na szczęście nie był to okrutny opad. Tradycyjnie już, start nasz opóźnił się nieco, ponieważ Żabka kusiła hamburgerami na gorąco. Cytując klasyka: „Kotlet z psa, trzeciej kategorii zmielonego z budą i z suką”, ale w tamtej chwili całkiem znośnie zapełnił żołądek.

Wschod 1400 Final 20

Przyznaję szczerze, że tego dnia ruszyłem na kolejny etap z duszą na ramieniu. Augustów bowiem postrzegałem jaką moją piętę achillesową. To właśnie tu dwa lata wcześniej zakończyłem przygodę w moim pierwszym ultra – Pierścieniu Tysiąca Jezior. Jakoś tak podskórnie czułem, że sytuacja może się powtórzyć. Być może to właśnie wspomniane hamburgery lub też samospełniająca się przepowiednia, niemniej już po paru kilometrach wiedziałem, że lekko nie będzie. Mokre, zasysające szutry oraz pagórkowaty teren za Augustowem błyskawicznie "odcięły mnie". Wiktor z Adrianem oddalali się coraz bardziej. W pewnym momencie czułem się tak fatalnie, że musiałem się zatrzymać pod jednym ze sklepów spożywczych. Pogrążałem się…we własnym stresie. Właśnie rozpocząłem proces przegrywania ultramaratonu w mojej głowie. „A może się wycofać? Jeszcze jest czas, ledwo kilkanaście kilometrów, mogę się wrócić na stację PKP i spokojnie dotelepię się do Warszawy”. Nie dam raaadyyy….nogi nie podają, głowa nie podaje, im dalej na Północ tym dalej od cywilizacji! To nie ma sensu!

Jestem przekonany, że niejeden z Was tak miał. Komu udało się jednak wygrać bitwę w głowie, ten jedzie dalej. 26km za Augustowem ponownie zatrzymałem się w lesie na jakimś podjeździe. Stałem tak z 15-20 minut rozmyślając co dalej. Zadzwoniłem do żony, która słysząc rezygnację w moim głosie kazała mi jednak jechać dalej „na spokojnie”, choć obawiała się jednocześnie o moje zdrowie. Próbowałem znaleźć jakiś pozytyw, który pchnąłby mnie dalej. Nic….kompletnie nic…I właśnie w tym momencie dojechała i wyprzedziła mnie para „znajomych” ultrasów, z którymi zamieniłem słowo parę kilometrów wcześniej pod spożywczaiem. Ona i On – prawdopodobnie ostatni zawodnicy w całej stawce.

Wschod 1400 Final 16

I to był ten moment…coś przeskoczyło. „Nieee, noo. Oni mogą, a ja nie? Śmieszek, puknij się głowę! Tyle kilometrów na facie już zrobiłeś i chcesz się poddać?! Nie możesz dać satysfakcji Pachulskim oraz pozostałym niedowiarkom! PEDAL, DAMN IT!!!

Odstałem tak jeszcze kapkę po czym nacisnąłem na pedały, stwierdziwszy, że co będzie to będzie. Ile przejadę tyle przejadę. W międzyczasie przestało siąpić, temperatura ponownie wzrosła – zapowiadał się przyzwoity dzień bez deszczu. Po kolejnych paru kilometrach na którymś z licznych wzgórz wyprzedziłem „moją parkę”. Stał się też kolejny cud – czułem, że coś jest nie tak z ubiorem. Niby nie jest mi gorąco, ale jednak jakby za ciepło. Stwierdziłem, że zaryzykuję i zdjąłem lekką kurtkę. Zakasałem długi rękaw trykotu, odpiąłem suwak, wystawiając klatę na widok publiczny i….niesamowite….nagle moje ciało odzyskało wigor. Wszystkie znaki na niebie wskazały przyczynę mojej niedyspozycji – przegrzanie „głównego procesora”.

Wschod 1400 Final 19

Suwalszczyzna jest piękna, ale to naprawdę „góry Północy”. Organizatorzy poprowadzili trasę przez niesamowite tereny – niemal cały czas góra dół po urokliwych szutrach. Kwintesencją tej części etapu był Suwalski Park Krajobrazowy z Czarną Hańczą. To kolejne miejsce po Szumach nad Tanwią, gdzie na pewno wrócę. Widoki zapierają dech w piersiach równie skutecznie jak strome podjazdy i zjazdy.

Wschod 1400 Final 17

Żegnając Czarną Hańczę, postanowiłem zatrzymać się na obiad. Moi koledzy byli relatywnie blisko, z tą różnicą, że ja dopiero zaczynałem popas podczas gdy oni już go kończyli. Tym razem po raz pierwszy postawiłem na własną kuchnię – tzn. odpaliłem, przez prawie 1000km wieziony zestaw turystyczny. Warto było…zupka kitajska sama się przecież nie zrobi, tak samo jak puree z boczkiem i cebulką. Kawusia jak ulał na taką pogodę. „No no no, ale nie o tym nie o tym…”

Wschod 1400 Final 12

Podreperowawszy podniebienie ruszyłem dalej. W sumie to już „prawie z górki”. Pagórkowate szutry doprowadziły mnie do skraju mapy – konkretnie na kolejny trójstyk granic. Tutaj także musiałem wykazać się elokwencją w mówieniu, bowiem tłum turystów bardziej był zainteresowany moim rowerem i morskimi opowieściami z ostatnich paru dni, niż podziwianiem tego zakątka Polski.

Wschod 1400 Final 15

Parę kilometrów dalej wtoczyłem się z powrotem na szlak rowerowy Green Velo. O jak dobrze! GV to w końcu niemal gwarantowane widoki oraz przyzwoity trakt. Nie minęły jakieś 2-5h jak dotarłem do słynnych Stańczyków, gdzie znajduje się most kolejowy przypominający jako żywo akwedukt. Tu zamieniłem kilka zdań z turystami rowerowymi, dla których także byłem nie lada atrakcją. Dzień nieubłagalnie zbliżał się jednak ku końcowi dlatego bardzo szybko ruszyłem dalej. I bardzo dobrze, bowiem trasa odbiła z Green Velo, co odbiło się na jej jakości a mnie odjęło nieco sił…

Wschod 1400 Final 13

Tak bardzo chciałem dotrzeć do Węgorzewa, ale wiedziałem, że w obecnym stanie to Gołdap na 160km będzie dziś co najwyżej w zasięgu jazdy. Noga podawała jako tako, ale głowa mimo wszystko nieco gorzej. Poza tym, skoro po siedmiu dniach odpaliłem kuchenkę gazową, to może warto tym razem rozbić namiot? Wujek Google wskazał urokliwe i tanie pole namiotowe w Gołdapi. Dotarłem do niego już, gdy mrok spowił okolicę. Zrobiło się jakoś tak mocno chłodnawo…Powiedzcie mi tylko, proszę, co mnie podkusiło, aby namiot rozbić w wysokiej trawie, zamiast pod eleganckimi choinkami? Ech…głupi ja..

DAY 8 – Mazurskie „daleko od szosy”

Noc pod namiotem była wyjątkowa pod wieloma względami, które zbędę milczeniem. Najważniejsze, że świt zgodnie z prawidłami natury przywitał mnie lekkim opadem. To tak apropos tej wysokiej trawy…. Nie pozostało mi nic innego jak spokojnie czekać na okno pogodowe, w trakcie którego mógłbym „bez nerwów” zwinąć obozowisko i ruszyć dalej. Okno otworzyło się idealnie z prognozą – pędem zacząłem pakować klamoty czym obudziłem niemieckiego turystę kolarza, zmierzającego przez Polskę do Kłajpedy. Nie miał mi tego za złe – wręcz wynikła z tego bardzo przyjemna dyskusja między narodami.

Wschod 1400 Final 11

Oczekiwanie na okno opóźniło ostatecznie start – ruszyłem w drogę dopiero parę minut po 08 rano. Gorące śniadanie w postaci hod-dogowego dubletu z Żabki zjadłem właściwie „w biegu”. Pamiętając wyjątkowo słabą kondycję psycho-fizyczną dnia poprzedniego, od razu ubrałem się „na krótko”, choć poranek nie należał do najcieplejszych. I to był strzał w dychę! „Procesor” nie miał szans przegrzać się a nogi same rwały się do jazdy. Serio! Aż sam się zaskoczyłem. Odcinek do Węgorzewa był tak fajny i prosty, że szybko pożałowałem mojej asekuracyjnej postawy, tym bardziej iż Wiktor z Adrianem tylko powiększyli dzielący nas dystans. No cóż…już wiedziałem, że jeśli w ogóle dotrę do Gdańska to sam! Za mną nie było już żadnego zawodnika. Ktoś musi wieźć tą cholerną czerwoną latarnię.

Wschod 1400 Final 10

W Węgorzewie zrobiłem nieco dłuższy postój, bowiem skorzystałem z uprzejmości serwisu rowerowego. To właśnie tu okazało się, że na napompowanych oponach jedzie się jednak znacznie szybciej niż na niedopompowanych. Boszeee…Brawo JA!

Wiktor z Adrianem ostrzegli mnie w międzyczasie, że za Mamerkami czeka mnie fantastyczna błotna kąpiel wzdłuż Kanału Mazurskiego oraz że „koniecznie i bezwzględnie przejdź przez most kolejowy na prawy brzeg, pamiętaj, prawa strona, prawa strona!” Koledzy jak się okazało, błędnie zinterpretowali polecenia nawigacji i zdecydowali się na jazdę lewą stroną…to był błąd, który kosztował ich wiele przekleństw.

Wschod 1400 Final 9

Nie wiem jak wyglądała trasa lewym brzegiem kanału, ale ten odcinek Wschodu 2021 zapamiętam do końca życia. Po tych wszystkich opadach, wąska ścieżynka wzdłuż kanału zamieniła się w błotną koleinę, wyjeżdżoną dodatkowo przez innych zawodników. Ma-Sa-Kra! Nagrodą za te wszystkie trudy były oczywiście komary oraz także potężna śluza poniemiecka z charakterystycznym godłem III Rzeszy. Ponoć kanałem miały przemieszczać się okręty podwodne typu U-Boot….

Wschod 1400 Final 7

Tymczasem na końcu (początku) szlaku turystycznego Pan z lancą w dłoni czekał na ubrudzonych rowerzystów i ich maszyny. Za drobną opłatą zmywał myjką ciśnieniową błotny podkład z odzienia oraz pojazdu. Żal było nie skorzystać Mój fatbajk dawno nie był tak czysty.

Szczerze powiedziawszy mam jakąś lukę w pamięci z dalszych kilometrów. Pamiętam ciągnące się lasy, kilometry płyt chodnikowych udających asfalt a w praktyce wybijających wszystkie plomby z zębów. Pamiętam też masakryczne roje muszek, które wdzierały się wszędzie i obsiadały ubranie. Pamiętam także kolejny PIT STOP, zorganizowany przez właściciela mazurskiej leśniczówki. Były miody, słodkości i popitka w ilości jak dla pułku wojska. DZIĘKI O DOBRZY LUDZIE!

Wschod 1400 Final 6

Miałem  także nieodparte wrażenie, że ten region Polski jest jeszcze bardziej „daleko od szosy” niż pozostałe nadgraniczne odcinki, przez które dane było nam jechać. A może to tylko oczekiwanie, że tutaj powinna być już jakaś cywilizacja. Czas uciekał, a mnie, odpukać jechało się całkiem dobrze. Byle do Sępopola – tu kolejny obiad. Potem – byle do Bezled, gdzie zrobiłem ostatnie zakupy w nadgranicznym sklepie wielobranżowym. Parę kilometrów wcześniej w strefie nadgranicznej padło kilka niecenzuralnych słów pod adresem organizatora za zupełnie zbędne błotne przeprawy – tych miałem już naprawdę dosyć. Tylko co z tego, skoro najgorsze błoto było dopiero przede mną…

Wschod 1400 Final 8

Za Bezledami zapadł zmrok. Tu czekał mnie drugi kilkukilometrowy objazd pierwotnego śladu, bowiem jeden z właścicieli gruntów nie wyraził zgody na przejazd tak licznej czeredy rowerów przez jego włości. Wiktor z Adrianem już wcześniej postraszyli mnie konkretną błotną wyrypą, z którą sam mierzyli się kilka godzin wcześniej. Swoją drogą zazdrościłem chłopakom woli walki – zarezerwowali nocleg we Fromborku, toteż po prostu musieli przejechać te 80km, żeby nie wiem co.

Wschod 1400 Final 4

A ja? A ja miałem stracha, bo tu naprawdę „psy pupami szczekają i wiatr zawraca”. Jeśli dodacie do tego nieustającą walkę z kałużami i rozlewiskami, to heroizm i romantyzm takiej jazdy trzeba schować głęboko między bajki. W efekcie uznałem, iż najlepszym rozwiązaniem będzie zadekowanie się w miejscowości Żywkowo – słynącej z mnogości bocianich gniazd.

Na nocleg wybrałem niebanalne miejsce – prawdopodobnie jedyne takie w tej okolicy. „Terra Natangia”….brzmi bajkowo i tajemniczo. I taka właśnie jest, nietuzinkowa agroturystyka „pośrodku niczego”. Tym bardziej, iż wjeżdżając do wsi od strony granicy polsko rosyjskiej ma się wrażenie wkroczenia do swoistej „oazy”. Zostałem przyjęty z należytą troską biorąc pod uwagę „czystość ubrania” i stan psychiczny. Właściciele ugościli mnie czym chata bogata. Wyprałem i wysuszyłem wszystkie rzeczy, aby nazajutrz móc spokojnie zaatakować ostatni, 180 kilometrowy etap. Smaczku dodawał fakt, iż dostałem małżeński apartament nomen omen 28 sierpnia – w dzień mojej rocznicy ślubu, którą po kolacji świętowałem z małżowiną…przez telefon, leżąc pod ciepłą kołdrą. Wrażenia bezcenne….ale jak kiedyś zawitacie do Żywkowa to nie omieszkajcie zbadać Terra Natangię. Magia dzieje się tu!

Terra Natangia Facebookfoto: https://www.facebook.com/terra.natangia

 

DAY 9 – „Haloo tu straż graniczna, czyli mówi Pan, że ma już dość „Pachulców”

„Ale to już było i nie wróci więcej”….ta sranie w banie… Gdyby Maryla wyjrzała za okno 29 sierpnia 2021 pijąc czarną kawę w Żywkowie w Terra Natangia, to by może nie śpiewała takich gupot. A tu proszę…okno pogodowe trzasnęło z łoskotem i zamknęło się na głucho przywołując z powrotem ścianę deszczu..od samego świtu. Ja pier…. Przede mną ponad 180km do przejechania do mety…Z jednej strony to nie przepaść, ale po tych 8 dniach czuję, że sił mi raczej nie przybywa. Siada też głowa – co raz częściej myślę o dziewczynkach, Leonie i żonce, które zostawiłem w domu – już mi ich brakuje. Stres potęguje pogoda i świadomość przejechania 80km przez las. Przed Fromborkiem jest praktycznie tylko jedna większa wieś, gdzie może będzie jakaś żywa dusza.

Nie mogłem dłużej przeciągać wyjazdu i chcąc nie chcąc ruszyłem do Gdańska. Ledwo nacisnąłem na pedały, a deszcz rozpadał się jeszcze mocniej jakby wszystkie siły postanowiły mnie tego dnia udupić. Jakby tego było mało, szlak był tu wyjątkowo paskudny – błoto pomieszane ze zniszczonym brukiem, a potem już tylko kałuże, błoto i woda….po dwudziestu kilometrach takiej jazdy, których pokonanie zajęło mi nieco ponad 2h, byłem padnięty i maksymalnie zdołowany. Nic nie szło tak jak chciałem zaś ilość „Pachulców” (znawcy wiedzą o czym piszę), była przegięciem (choć pewnie tylko z mojej perspektywy).

W chwili najgorszej desperacji, gdy strach zmieszał się z rezygnacją, wyciągnąłem telefon. Wujek Google znalazł szybko numer interwencyjny do Straży Granicznej (Warmińsko-Mazurski Oddział). Wykręciłem pierwsze kilka cyfr i…..zatrzymałem się w pół kroku. Śmieszek, co ty wyprawiasz!? Primo, niby co powiesz osobie po drugiej stronie słuchawki? Że ci źle, zimno i mokro? nie masz już siły? Oni tam mają więcej zmartwień. Secundo, to już lepiej chyba 112 wykręcić. Zimne krople ocuciły mnie w samą porę…schowałem mokry telefon do sakwy – jeszcze zdąży się przydać. Krzaki zamieniły się po krótkiej chwili w domy Głębocka. Zatrzymałem się przed jedynym sklepem w okolicy, który można było łatwo przeoczyć – szyld już dawno wyblakł. Na murze przed sklepem stały dwie butelki wody. Wszedłem do środka i zapytałem czy to może ktoś zostawił dla „jeźdźców ze Wschodu”. Stojący za ladą właściciel przytaknął. Po chwili wywiązała się między nami rozmowa do której dołączyli miejscowi bywalcy. Okazało się, że przez ostatnie dni, przejeżdżający zawodnicy stali się swoistą atrakcją. Mój rozmówca stwierdził także, że z coraz większym podziwem ale też i rosnącym niepokojem obserwował rowerzystów wchodzących do jego sklepu. Komu mógł to pomagał oferując gorące napoje i strawę – mnie również. Pięknie podziękowałem, ale tym razem mój żołądek nie był w stanie przyjąć czegoś więcej. Dowiedziałem się także, że od Głębocka trasa jest już o niebo lepsza niż odcinek, który dopiero co pokonałem – ponoć lokalne władze zainwestowały w poprawę jakości miejscowych dróg.

Wschod 1400 Final 3

Deszcz przestał padać. Z pomiędzy chmur wyszło nieśmiało słońce. To był ten przełomowy moment, gdy znowu we mnie wstąpiła nadzieja – dotrę do tego cholernego Gdańska, żeby skały s..ły.

Pan ze spożywczaka nie mylił się. Leśne dukty były o niebo lepiej utwardzone i mój tłusty rumak sunął po nich z gracją bombowca. Nie wiem kiedy machnąłem te pozostałe 50km do Fromborka. Kilkanaście kilometrów przed miastem Mikołaja Kopernika w końcu koła zetknęły się ze słynnym szlakiem rowerowym z betonowych płyt. W innych okolicznościach ktoś pewnie narzekałby na takie prostackie wykończenie, ale dziś to były najpiękniejsze betonowe płyty na świecie z „niemal” idealnie wykonanymi  łączeniami. Swoją drogą to zupełnie zmieniła mi się perspektywa w ciągu ostatnich 8 dni. Kiedyś to człowiek narzekał na „tarkę” na szutrach, na drobny piaseczek na polnej łące…a teraz – taki piaseczek i dobra tarka to „skarb”, który trzeba docenić i szanować, bo nie wiadomo za ile kilometrów będzie następny.

Na rynku we Fromborku spędziłem chwilę z Mikołajem K, który zatrzymał dla mnie Słońce i obiecał ruszyć Ziemię, tak aby Gdańsk przybliżył się do mnie jeszcze bardziej. Telefon do Adriana i Wiktora sprowadził mnie szybko na ziemię – chłopaki właśnie wbili do Gdańska i do mety pozostało im jakieś 3 kilometry. Przede mną zatem musiała ich być jeszcze setka. No cóż – samo się nie przejedzie.

Wschod 1400 Final 2

Kapsel Tymbarka z hasłem ‘Teraz już tylko z górki” zebrany gdzieś na początku wschodniej tułaczki właśnie się uaktywnił. Co prawda czekał mnie jeszcze tradycyjny pachulski „wpie..ol” tuż za Fromborkiem, ale to pikuś – tylko kilka kilometrów błota. Potem ponownie ślad Wschodu scalił się ze szlakiem Green Velo – marzenie. Średnia prędkość wzrosła konkretnie, tym bardziej iż wiatr stał się mym sprzymierzeńcem. Pędziłem, przynajmniej w moim osobistym mniemaniu…pędziłem do mety. Kilometry ubywały, a finał w Gdańsku stawał się co raz bardziej realny. Czy może być coś piękniejszego? Na tą chwilę na pewno nie! Zacząłem martwić się bardziej o to, czy nic niespodziewanego nie stanie na mej drodze, niż czy starczy mi sił.

Wschod 1400 Final Gdansk 2

Asfalt, asfalt…niech się już nie kończy.  Niech ta czarna nitka do Gdańska prowadzi. Ale to byłoby zbyt nudne…nitki lubią się rwać i tutaj nie mogło być inaczej. Gdzieś na Żuławach pojawiły się płyty, trochę błocka, łąki. Who cares?! No właśnie – załączyłem „tryb konia” – konie czują, że stajnia jest już blisko, i ciągną do domu „co koń wyskoczy”.

Na nieco ponad 30km przed Gdańskiem przejechałem nad ujściem Wisły w Kiezmarku. Słońce zdążyło już zajść za horyzont a szlak skręcił na fantastyczną ścieżkę rowerową wzdłuż lewego brzegu. Wykonałem jeden z ostatnich telefonów do Wiktora zadając proste z pozoru pytanie: „co mnie jeszcze czeka przed metą?” Odpowiedź wprawiła mnie w osłupienie: „nic – piękny asfalt do końca”.

Wschod 1400 Final

Na Stare Miasto wpadłem już po ciemku. Czy to naprawdę koniec? Jeszcze tylko trochę, jeszcze kilkaset metrów i skończy się ta grecka tragedia w dziewięciu aktach. Wzdłuż Starej Motławy przemieszczał się wraz ze mną tłum spacerowiczów. Jednak nie słyszałem ani jednego wiwatu na mą cześć. Chciałem krzyczeć bo gdzieś w środku rozpierała mnie niewyobrażalna radość. Meta znajdowała się z dala od turystycznego zgiełku – przy tzw. basenie cesarskim. Było ciemno i wręcz smutno. Organizatorzy zwinęli się już parę godzin wcześniej. Trochę szkoda, ale cóż, to jest właśnie „samotność (ultra)maratończyka” . Do pełni szczęścia zabrakło 5 godzin – finalnie 1420 kilometrów pokonałem w czasie 205h jako ten czerwony latarnik. Stałem więc z tą czerwoną latarnią nad brzegiem Martwej Wisły i dopiero teraz pękłem. Już mogłem sobie pozwolić na ten luksus. Wykrzyczałem ostatnie przekleństwo podczas tej edycji „Wschodu 2021” a łzy radości wylały się szerokim strumieniem. Pierwsza obowiązkowa czynność – telefon do żony, do dzieciaków. Szwagier następny w kolejności. 

Wschod 1400 Final Gdansk 3

Cieśnienie opadło. Jego miejsce zastąpiło zmęczenie, choć adrenalina nadal krążyła w krwioobiegu. Na szczęście Team BikesWithBenefits w osobie Adriana i Wiktora nie zostawił mnie na pastwę Gdańszczan i zorganizował nocleg wraz z przyjęciem powitalnym.  I tu kolejne jakże niesamowite zaskoczenie: Panowie Pachulscy przekazali medal okolicznościowy i koszulkę „Finishera” – taka wisienka na torcie i jakże miły gest, który bardzo doceniam.

„To już jest koniec, nie ma już nic, jesteśmy wolni, możemy iść”

Zrobiłem TO! Udowodniłem sobie, że nadal mogę, że nie zdziadziałem. Pomimo tak beznadziejnych warunków fizycznych można pokonać ten dystans. Że głowa to podstawa sukcesu lub porażki. Można by  tu jeszcze długo rozprawiać, ale Ameryki nie odkryję. Pokochałem ultradystanse, choć na Wschód pewnie nie wrócę. Kolega na FB powiedział, że nie minie tydzień jak zmienię zdanie. I wiecie co….nie mylił się! Podczas  tych dziewięciu dni dostałem taki „w…cisk”, że głowa mała, do tego stopnia, że przez kolejne 5 nocy cały czas ścigałem się…we śnie…to było coś niesamowitego! Nad ranem budziłem się zmęczony jak po 200 kilometrach :D :D. Ja chcę jeszcze raz!

Podsumujmy szybko: 1420 kilometrów, pozycja 161 – czas 205h 29min. Suma przewyższeń – według Stravy – ponad 7 tysięcy metrów. Spalonych kalorii – zirka 30k, co przełożyło się na 6 kilogramów mniej, które w chwili kończenia tego artykułu nadrobiłem z nawiązką. :D

Co do samej imprezy....jestem teraz jak ta chorągiewka na wietrze. Uważam, że spędziłem fantastyczne i niezapomniane 9dni, które oprócz satysfakcji obnażyły po raz kolejny braki w "ultra" doświadczeniu, ale jednocześnie sporo tego doświadczenia dodały. Organizator przygotował wymagającą trasę - na tych 1420km było wszystko, czego nie chcą spotykać rowerzyści na swojej trasie i co chcą. Podkreślę piękne niezapomniane widoki niemal na każdym kilometrze. To co zdecydowanie w moim mniemaniu można by poprawić w kolejnych edycjach to przejezdność trasy. Chwilami odnośiliśmy wrażenie, że trasa była wyznaczona palcem po mapie na zasadzie - zobaczmy co będzie. Żebyśmy mieli jasność - gravelowe ultra to nie bajka dla grzecznych dzieci - niech będzie trudne i ciężkie, ale niech to będzie jazda a nie przepychanie roweru przez krzaki i połamane drzewa - w tym nie widzę za wiele piękna, a już tym bardziej wybitnych widoków. Co więcej, mając okazję do rozmowy z miejscowymi, ci kilkukrotnie łapali się za głowę - "gdzie przez te krzaczory!, przecież tu obok jest ładniejsza ścieżka". Ustalając przyszłoroczną trasę, może warto zagadać z tambylcami? 

Zazdroszczę z pewnością tym zawodnikom, którzy zdecydowali się na dłuższe dzienne etapy w pierwszych dniach, dzięki czemu uniknęli błotnej masakry nad Bugiem i dalej. Widać to na wielu filmach publikowanych na YouTube. 

Wschod 1400 Final Gdansk

Dziękuję WSZYSTKIM, którzy pomogli, lecz przede wszystkim najbliższym, moim kompanom z BikesWithBenefits oraz firmom, które dostarczyły część niezbędnego ekwipunku, tj. „sakwy na rowery”, „Tigerwoods Polska”, „ROCDAY”.

Widzimy się w przyszłym roku na szlakach polskich ultramaratonów. „Czymcie kciukasy!

Michał Śmieszek

Tigerwood logoRocday logo