Planując taktykę na MRDP podzieliłem trasę na 3 części: Wschód, Góry i Zachód. Choć nie do końca tak, jak to zrobił Organizator. Wschód (ponad 1200 km) pokonałem w nieco ponad 3 doby, na Góry (ok 1150 km) dałem sobie 4, w najgorszym przypadku prawie 5, bo to najtrudniejszy "odcinek". Zostawiając minimum dwie doby na Zachód, a najlepiej trzy, bo ten jest płaski i liczy "tylko" ok 850 km. Ale najpierw chwila prawdy!
Maciej Paterak
Hotel "Albatros" bardzo kusił, aby powiększyć opóźnienie, ale piękna pogoda i poczucie obowiązku popędzały. Opuszczam więc moją ulubioną miejscówkę w Przemyślu i obieram kierunek Ustrzyki Dolne, oczywiście zgodnie ze śladem Organizatora. Niestety już na pierwszym podjeździe przypominają o sobie łydki. Ech, żeby tylko to się nie skończyło nawrotem do "Albatrosa". Oszczędzam nogi jak to tylko możliwe i nawet idzie. Powoli, lecz skutecznie pokonuje kolejne wzniesienia terenu. W tym momencie "ktoś" tam w górze sobie o mnie przypomniał i ponownie tego dnia odkręcił "kórek z wodą". Chciałem dotrzeć do Ustrzyk Górnych, ale wychłodzenie oraz zesztywniałe nogi sprowadziły mnie na ziemię. Szukam więc noclegu w Ustrzykach Dolnych, bo później szykuje się całkiem spore okienko pogodowe. Na reszcie! Szybkie szukanie Hotelu i jest! Wygląda na super miejscówkę, w dodatku tuż przede mną! Niestety nikt nie odbiera telefonu, a w budynku brak jakiegokolwiek szyldu i kierowania. Chyba już nie istnieje? Cóż, szukam czegoś innego, ale takiego wypasu nie znajduję. Jest za to przyjemny pensjonat tuż przy samej trasie maratonu.
Długo nie pospałem, jak zwykle. Próbuję wstać, ale nie jest dobrze! Nie mogę wyprostować nóg. Łydki zesztywniały, właściwie to całe nogi. Próbuję je rozruszać, idę pod prysznic wziąć "kąpiel rozgrzewającą" i to jest strzał w dziesiątkę! Zaczynam całkiem normalnie chodzić. Skoro tak, to jeszcze wlewam w siebie energetyka, rzekomo z Magnezem. Sytuacja chyba opanowana, więc czas spojrzeć za okno, jak tam pogoda? Tak jak się domyślacie - mokro. Wychodzę na zewnątrz, jest wilgotno, ale nie pada. Może więc będzie to okienko pogodowe? Jeszcze nie teraz! Znowu, po kilku kilometrach, wjeżdżam w całkiem obfity deszcz, taki na pobudkę zapewne... Nie ma co narzekać, bo dość szybko docieram do Ustrzyk Górnych i słynnego "Zajazdu pod Caryńską". Kultowe miejsce ultrasów. Czas na obfitą ucztę! Konsumuje dwie jajecznice z 3 jaj z kiełbasą i pełen talerz Żurku - chyba pojadłem. ;)
Pojedzony robię jeszcze spore zapasy i czas uciekać z Bieszczad! A w sumie to przed deszczem. Pokonuję jeszcze najwyższą w tej okolicy przełęcz na naszej trasie i szybko zmierzam w kierunku beskidzkich pasm górskich. Wreszcie wychodzi słońce i do tego jakby na zamówienie trafiam na sklep 4F! Niestety wszystkie ciepłe rękawice wyprzedane! Ciekawe czemu? ;))) Nie znajduję na szybkości niczego potrzebnego, nawet skupić się nie mogłem, więc ruszam dalej. Teraz jadę przez pustkowie jeśli chodzi o sklepy czy restauracje. Tak zapamiętałem te okolice. Pamięć bywa zawodna, bo w idealnym momencie trafiam na Bar! Super! Myślałem, że teraz do wieczora to tylko o batonikach i energetykach będę leciał. Ku mojemu zdziwieniu, kolejna restauracja, która 2 lata temu była zamknięta i "zapuszczona", jest otwarta! Ale to za szybko na kolejną konsumpcję. Trzeba też się spieszyć, czas szybko leci...
Pogoda dopisuje, noga podaje. Zapomniałem już o problemie z Łydkami. Kolejne górki wciągam już całkiem sprawnie. Na jednym zjeździe widzę, że na środku drogi siedzi sobie jakieś zwierzę. To Lis, których sporo spotkałem w tych regionach. Uciekł dopiero jak się mocno zbliżyłem. Ponieważ okno pogodowe stało się faktem, chcąc nadrobić jak najwięcej dystansu, postanawiam jechać całą noc. Tym bardziej, że podczas MRDP Góry też ten odcinek, tj. pomiędzy Bieszczadami a Podhalem (tak w przybliżeniu), jechałem w nocy i droga była fajna. Późnym wieczorem zaliczam jeszcze posiłek na znanym mi już Orlenie, uzupełniam zapasy i w drogę! Tak jak zapamiętałem - droga szeroka, równa, tylko jest małe "ale". Otóż ponownie daje o sobie znać niska temperatura, zwłaszcza kiedy jadę przez mgłę, a tych nie brakowało. Jakby tego było mało, podczas jednego zjazdu trafiam na mały przymrozek! Szron i pozamarzane szyby w samochodach w lecie??? Tak! Na szczęście na krótkim odcinku, bo miałem obawy, że zaliczę mały ślizg. Chyba taki mikroklimat, choć noc ogólnie była bardzo zimna.
Poranek wita mnie na szczycie bardzo trudnego podjazdu. Nie jechaliśmy tędy podczas MRDP Góry, więc to coś nowego. Nachylenie spore, ale nie widzę wskazań licznika, bo jeszcze dość ciemno. Szkoda. Jeszcze lepszy jest zjazd! Spróbuj na chwilę puścić "heble", a na pewno będzie bolało. ;) Nachylenie jak na podjeździe i do tego bardzo ostre patelnie 180 st., na których trzeba zwalniać niemal do zera! Jak dobrze, że mam tarczówki... Przynajmniej emocje nie pozwoliły na przyśnięcie, a nad ranem to norma przy dużym deficycie snu. Zaliczam jeszcze Stacje Benzynową i już powoli zbliżam się do długiego podjazdu na Łapszankę. Ostatni posiłek i zaczynam znany z ostatniego Tour de Pologne podjazd. Niestety wtedy łapie mnie deszcz i to koniec "okienka pogodowego", które miało trwać początkowo do końca tego dnia. Powoli przyjmuję do wiadomości, że w tym maratonie sprawdzają się wyłącznie najgorsze prognozy pogody.
Przy końcu podjazdu zostaję zaczepiony przez jakiegoś przechodnia, który również zmierza do góry. Tempo z grubsza mamy takie same, ów człowiek też jest kolarzem, więc rozpoczynamy dyskusję. Dzięki niej nie myślę o wysiłku i niepostrzeżenie osiągam upragniony szczyt. Chwilowo odpuszcza też deszcz. Mimo średniej pogodny, widok na Tatry pierwsza klasa! Za to kocham to miejsce! Teraz przyjemny zjazd po nowiutkim asfalcie i kolejna wspinaczka: tym razem na najwyższy punkt trasy - na Głodówkę. Kolejne kultowe miejsce ultrasów. ;) Dalej jeszcze trochę w dół i górę, po czym zjeżdżam do Zakopanego. Spotykam po drodze Piotrka, więc będę miał miłe towarzystwo podczas posiłku.
Deszcz niestety nie odpuszcza, przecież to byłoby zbyt łatwe tak po prostu przejechać Zakopane i Podhale. Wieczne korki to zbyt łatwa przeszkoda. Lawiruję między samochodami i zaczynam ostatni, niezbyt wymagający podjazd na Kościelisko. Chyba już się przyzwyczaiłem do bycia wiecznie przemoczonym i przestaję na to zwracać uwagę. Bardziej wkurza mnie spore natężenie ruchu, które występuje aż do Jabłonki. Zwłaszcza między Czarnym Dunajcem a ową Jabłonką jest bardzo niebezpiecznie. Samochody "sypią" tu często ponad 100 km/h, a do tego droga jest wąska. Byle to zmęczyć jak najszybciej i mogę już rozpocząć długą, acz łatwą wspinaczkę na Krowiarki. Wreszcie kierunek ma moje ukochane Beskidy!
Podczas wspinaczki, a raczej jeszcze na jej początku deszcz zaczyna odpuszczać. Mogę wreszcie zrzucić już mocno przechodzoną w tym maratonie pelerynę. Wspominam o tym nieprzypadkowo. Ale o tym później. Podczas podjazdu zostaje wyprzedzony przez grupkę "sakwiarzy". Jednak chwilę później tracą tempo i ich doganiam. Rozpoczyna się przyjemna dyskusja i ponownie zanim ją zakończę, jestem na szczycie. Dodam, że ani przez chwilę nie jechałem komukolwiek na kole! Prowadziłem tą grupę i o dziwo trochę zaczęli dyszeć... ;) Pozostało zjechać do Zawoi - dłuuugi i bardzo przyjemny zjazd. Zaliczam któryś z kolejnych PK i zaczynam szukać noclegu, bo kolejnej nocy z rzędu nie dam rady przejechać. Wybrałem Jeleśnię, bo do Węgierskiej Górki ciężko będzie doczłapać. Trafiam na hotel, który był jednym z PK na RAP! Cóż za zrządzenie losu! Podobny wyścig i akurat tutaj trafiam. Była fajna dyskusja o tym. Pytam przy okazji czy mają narciarnię, bo to by oznaczało, że mają grzałki do suszenia butów. Tak! Mają coś takiego i nie zawahają się tego użyć! Hurrra! Choć raz dopisało szczęście. Tak przez chwilę mi się wydawało. Pani otwiera drzwi, a tam pomieszczenie wypchane po dach materiałami budowlanymi. Chwila konsternacji i musiałem się "obyć ze smakiem"...
Ponownie wcześnie wstaje, jeszcze po ćmoku. Jedno co udało mi się dobrze opanować, to szybkie rozpakowanie i pakowanie do jazdy. Dobrze przemyślany system działa znakomicie! Szkoda tylko, że mam mało czasu na suszenie ubrań. Niby nie jest źle, ale są ciągle nieco wilgotne. Najgorzej z butami, bo te wysuszyć nie ma jak. Wkładam suche skarpetki i od razu do foliowych worków, co by mieć trochę komfortu, zanim znowu zacznie padać. Mokre od razu wywalam - specjalnie zabrałem takie w odpowiedniej liczbie, których mi nie żal i to był świetny pomysł mojej małżonki! Szybko pakuję rower i jazda przez Beskidy!
Pogoda jest łaskawa tym razem. Moje kochane góry postanowiły mnie oszczędzić. Chmury wiszą, ale deszczu nie ma. Sprawnie pokonuje kolejne podjazdy i tutaj wspomnę o czymś, co mnie zaskoczyło. Mając już ok 1800km powinienem słabnąć, może nawet "umierać". Nic podobnego. Już gdzieś tak czwartej doby zacząłem się czuć coraz mocniejszy! Jednak mimo wszystko jestem bardzo uważny, bo o kontuzje na tym etapie bardzo łatwo. Zaliczam śniadanko w przydrożnej Żabce, bo niestety żadna restauracja nie jest czynna tak wcześnie. Ale to mi wystarcza i cisnę do rzekomo kultowego podjazdu w Szarym. Dla mnie nie ma tam nic ciekawego, znam go doskonale. To najpierw niewielkie nachylenie po dobrym asfalcie, żeby w końcówce przeszło w bardzo sztywny, ponad 20% podjazd po płytach ażurowych. Na szosę nie za bardzo. Ale skoro tak poprowadzona trasa, to trzeba spiąć pośladki i go pokonać.
Kiedy mam to za sobą, po chwili niedużej wspinaczki mam fajny zjazd do Zwardonia. Świetne nachylenie, dobry asfalt i dobre 70 km/h na liczniku - nice! Jeszcze bardzo przyjemna droga przez las, długi zjazd i zbliżam się powoli do końca Beskidów. No, może nie całkiem koniec, bo jeszcze 3 wspinaczki, które kończą się kolejnym zarąbisty zjazdem z Kubalonki do Wisły. Kolejny raz osiągam niezłe prędkości i jeszcze do tego niezbyt mądra zabawa w mocne składanie się w zakręty, jak w Moto GP. Samochody zostają daleko w tyle. :))) Tyle jeśli chodzi o przyjemności. Wjeżdżam do Wisły, a tam wszystko stoi! Korek na maksa! Szlag! Tak prędko mnie Beskidy nie wypuszczą. Najpierw przebijanie się przez "sznurek konserw". Zjeżdżam do centrum, licząc przy okazji na posiłek. Niestety, ale wszystko zamknięte. Wracam więc na trasę, ale przynajmniej za "wahadłem". Pozostaje jeszcze kilka km przez rozkopaną drogę, gdzie na chwilę przypomniał o sobie deszcz - "jestem, nie opuszczam Cie mój drogi, chyba za bardzo wyschłeś?". Ale tym razem to krótka zlewnia, która pozostaje w górach, kiedy ja cisnę już w stronę Cieszyna.
Cieszyn, tu mam sprawdzoną restaurację i jeszcze do tego jest pusto. Szybki i obfity posiłek nastrajają znakomicie! Wracam na trasę, jeszcze wyjazd z miasta pod długą górkę i wreszcie "przerwa w górach". Teraz mam długi odcinek po płaskim, aż do samego Złotego Stoku, czyli początku Sudetów. Fajny był znany mi odcinek "Żelaznego Szlaku" - gdyby takie trasy rowerowe były w całej Polsce... Tak jak się spodziewałem, deszcz pozostał w górach i ponownie mogłem się wysuszyć podczas jazdy. Najpiękniej było na zorganizowanym przez Romana punkcie wsparcia - wieeelkie dzięki! Słoneczko grzało, obfite jedzonko, picie, przygotowane spanie, serwis - pełen wypas! Mega szacun dla Was! Szkoda, że trzeba się uwijać, bo bym tu chętnie dłużej odpoczął. Ale czas leci, a ja ciągle jestem lekko "pod kreską". To znaczy ciągle jakby minimalnie po za moim planem.
Zaczynam znowu myśleć, czy by nie pojechać kolejnej nocki? Ale obawiam się, że zmęczenie mi na to nie pozwoli, a w górach w nocy może być zbyt zimno na nocowanie pod wiatą. Już mi to doświadczenie podpowiadało. Dobra! Szukam noclegu. I tu niezły Zonk! W Złotym Stoku, gdzie by mi najbardziej odpowiadało bez szans. Do tego oferta bardzo uboga - czyżby efekt Pandemii? Szukam dalej w najbliższej okolicy. Niestety wszędzie bez szans. Kiedy myślę, że trzeba będzie jednak nockę pojechać, udało się! W Paczkowie, tuż przed Złotym Stokiem. Jedyny warunek to szybkie opuszczenie kwatery nad ranem i dopłacenie 25 zł za nieplanowane sprzątanie. Paaanie! Biorę z pocałowaniem ręki! Tym bardziej, że w sumie to jedynie 75 zł, a w ofercie duży, doposażony pokój i kawki, herbatki i co tam dusza zapragnie. Jedynie wystrój jakby z innej epoki i trochę niejednoznacznie się kojarzący...
Kolejny raz się "wyspałem" i wcześnie rano ruszam na ostatni etap górski. Pogoda daje rady i choć z rana nie pada. Przejeżdżam na spokojnie pierwszą przełęcz, a następnie słynną Puchaczówkę, która ponoć od tej strony miała być trudniejsza. Jak dla mnie wcale tak nie jest. Raczej na tym samym poziomie. Za to jaki fajny zjazd! Szkoda, że bez peleryny nie dało się wytrzymać (temperatura), bo ona strasznie trzepocze na wietrze i znacząco podwyższa opór powietrza. W efekcie rozwinąłem według licznika tylko niecałe 73 km/h, a tak pięknie się zapowiadało... ;) Choć takie zabawy mogą zniweczyć wielodniowy wysiłek, nie mogłem się powstrzymać. Wspomnę tylko, że podczas tego maratonu były w sumie 3 wypadki!
Dawno nie wspominałem o deszczu? Spokojna głowa, długo na sucho nie jechałem. Jeszcze do Zalesia było dobrze, nawet tam sobie obficie pojadłem Mufinkami, ale kawałek za sielanka się skończyła. Kiedy pokonywałem uroczy odcinek drogi, biegnący wzdłuż granicy z Czechami w stronę Zieleńca, deszczyk powrócił: -"hello! Nie zapominam o tobie! Nie za sucho Ci?" No i rozkręciła się "impreza"! Zieleniec wita mnie już sporym opadem, do tego mam problem z zamkiem peleryny. Ten jakoś rozwiązuje. Na zjeździe do Kudowy Zdroju łapie mnie totalna zlewnia! Wtedy tak sobie pomyślałem: -"pewnie jak dojadę do Kudowy zobaczę suchy asfalt". Słowo stało się ciałem i faktycznie tak było. Chyba umiem czytać pogodzie w myślach? Po tylu paskudnych dniach to raczej zrozumiałe. ;) Jednak już w Kudowie zaczyna padać. Idealny moment na popas! Tym bardziej, że właśnie dojechałem do mojej ulubionej restauracji w tym mieście. Zamawiam obfity posiłek i patrzę na tą zlewnię za oknem... Nie ma się co spieszyć. Zjadłem zmówiony obiadek i patrzę za okno: leje! Więc jeszcze dodatkowa, gorąca herbatka. Patrzę iiii...? Leje! Ku.. Ma.! Nie mogę tyle siedzieć, trzeba jechać! Pewnie jak pokonam przełęcz, to opad się skończy, tylko najpierw trzeba się przebić. Wtedy powstała "złota myśl": -"im bliżej wysoka góra, tym bardziej nap... deszcz".
Kiedy jadę do góry, jest całkiem spoko. Pada, ale krzywdy mi to nie robi. Za to na zjeździe... Akurat wtedy zaczęło naparzać bez litości! Kierowca samochodu, widząc moją determinację, chyba celowo mnie nie wyprzedzał, żeby mi nie dokładać problemów. Zjeżdżam po rzece na drodze do samego Radkowa. Kiedy zaczynam kolejną wspinaczkę, tak jak przewidziałem, deszcz ustaje! Dojeżdżam do jakiegoś sklepiku i robię zaopatrzenie na noc, bo wtedy ma nie padać i mam szanse przed świtem zakończyć zmagania w górach. Jak zacząłem opowiadać, to lepiej zrozumieli moje dość dziwne zakupy i dostałem sporo życzeń od wspaniałych ludzi. A co kupiłem? Gumowe rękawiczki do zmywania, bułki, ser (bo ja serowy chłopak) i jednorazówki sztuk 6. Była długa dyskusja, a ja wykorzystałem to na przygotowania do kolejnej nocki bez snu.
Prognozy pogody pokazywały, że w nocy nie popada, więc postanowiłem jechać. Tym bardziej, że w dzień miało być z goła inaczej. Według moich wyliczeń,wczesnym rankiem powinienem opuszczać góry i dzięki temu już ominąć deszcze. Po za tym mogłem znowu coś nadrobić. No to jadymy! Droga mi znana, a w wielu miejscach lepszej jakości, bo przez ostatnie lata na tym odcinku było trochę remontów. Tyle jeśli chodzi o pozytywy. Gorzej, kiedy w okolicach Karkonoszy dojeżdżam na stacje benzynową i mogę coś zamówić, ale tylko na zewnątrz. Taki punkt natychmiast opuszczam, bo zbyt szybko tracę ciepło podczas odpoczynku. Znowu pod nosem lecą niecenzuralne wiązanki. Mam jeszcze coś w zapasach, więc jadę. Znowu strasznie zimno! Co za cholerne lato! Albo przedwczesna jesień? Zaliczam lekko stresujące spotkanie ze sporym Dzikiem, ale ten ucieka z drogi, kiedy kieruję w jego kierunku światło lampki. Dobrze, bo to był spory kawałek świniaka! Trasa tutaj raczej płaska, dopiero przed Szklarską Porębą zaczyna się mocniejszy podjazd do Zakrętu Śmierci. Kiedy zaczynam zjeżdżać w dół, łapie mnie senność. Jasna cholera! Wtedy, kiedy jest super muszę walczyć z atakiem snu! Tym bardziej to irytuje, że to dosłownie kilka kilometrów jazdy lekko w dół, gdzie na końcu mam fajny Orlen i za nim ostatnią poważniejszą wspinaczkę. Ale tak mnie już dobijało, że obawiałem się bolesnego upadku przy prędkości ok 60 km/h. Tym razem poszło! Dojechałem do ostatniego podjazdu i szybko, po zaliczeniu Orlenu i mocnej kawy, zabrałem się za jego pokonanie. Poszło błyskawicznie i ruszyłem na ostatni, niby niezbyt wymagający etap walki, który będzie o wiele bardziej wymagający niż przypuszczałem...