Kiedy zakończyłem ostatni podjazd, jak najszybciej chciałem oddalić się od gór. Miałem nadzieję, że dzięki temu pozostawię deszcz za sobą i wreszcie pojadę na sucho. Pomarzyć zawsze można, ale jak już wspominałem wcześnie - na tym maratonie sprawdzają się jedynie najgorsze prognozy!
Maciej Paterak
Trasa ze Świeradowa do Zgorzelca to właściwie taki bardzo długi zjazd. Przyjazny profil trasy pomaga wykonać robotę, tj. szybko oddalić się od gór. Doganiam tu też dawno niewidzianego przeze mnie Achoma. Ten mnie "pociesza", że 4 lata temu, kiedy dojechał w limicie na ostatnią chwilę, był o tej porze dużo dalej. Specjalnie mnie to nie rusza, bo mam swoje wyliczenia i płaska trasę przed sobą, ale niepokój został zasiany. Jakby tego mało, łapie mnie senność. Muszę stanąć. Szczęśliwie trafiam na fajną wiatę przystankowa i robię 10-minutową drzemkę. Tyle zazwyczaj mi starcza i nie inaczej jest teraz. Czasu coraz mniej, więc ruszam dalej. Szybko przejeżdżam przez Zgorzelec i dalej w kierunku pięknych lasów, w które muszę kiedyś przyjechać na grzyby.
Jestem chyba jakimś wyjątkiem, bo ja ten Zachód lubię. Wszyscy narzekają na odcinki z tą starą kostką brukową i to mnie nie dziwi, ale one są krótkie. Za to lasy piękne, a droga płaska. Szybko pokonuje ten fragment trasy i docieram do Gubina, gdzie zaliczam obfity posiłek. Wygląda też na to, że zaliczę drugi prom na trasie. Fajnie, bo podczas MRDP Zachód był nieczynny i nie miałem okazji z niego skorzystać.
Dojazd do tegoż promu trochę długi i niezbyt dobrej jakości, ale za to trafiam tu na drugi punkt wsparcia, zorganizowany przez Tomasza i jego Żonę. Mogę chwilę odpocząć, zjeść pyszne kanapki, owoce, czy napić się gorącej herbatki - super! Przy okazji usłyszałem o jednym zawodniku, który zabrał ze sobą tylko rękawki i nogawki i trochę zziębnięty tu dotarł... Prom szybki nie jest, trochę odpocząłem - fajnie! Ale w końcu trzeba ruszyć cztery litery i dalej w drogę! Powoli zaczynam myśleć już o mecie i o taktyce na końcówkę. Ostatniej nocy nie spałem, więc gdzieś trzeba będzie to zrobić, choć czasu już za wiele nie mam. Kilometry szybko uciekają, kiedy droga płaska, a pogoda dopisuje. No właśnie - ta pogoda...
Niedługo po opuszczeniu promu deszcz postanowił przypomnieć o sobie. Najpierw zobaczyłem grube chmury, a po chwili zaczęło padać i od razu z niezłą pompą! Zakładam spodnie i pelerynę, ale w tejże ponownie zepsuł się zamek. Próba naprawy tym razem nie przyniosła rezultatu. Spodnie też już dziurawe, przetarte od siodełka. Stoję gdzieś w polach daleko od jakiejś cywilizacji, więc na pomoc liczyć nie mogę. Peleryna trzyma się jedynie na suwaku, więc szybko przemoknę jak tylko ruszę. Zakładam więc szelki od kamery na wierzch, co pomaga nieco spiąć ją w całość, ale wiele to nie daje. Wystarczy, że wykonuję jakiś ruch ręką i od razu cały wysiłek bierze w łeb! Nie mam wyjścia, muszę jechać dalej. Jakoś to się trzyma w całości i może wieczorem deszcz osłabnie? Tak jak to było w górach.
Kiedy zapadają ciemności deszcz nie słabnie. Jestem już mocno przemoczony i co gorsza nie mogę się już rozgrzać. Nawet jak mocno cisnę na pedały nic to nie daje. Zaczyna mnie też łapać senność i wiem, że trzeba będzie coś z tym zrobić. Nocowanie pod wiatą w tych warunkach jest raczej niemożliwe. Jadę dalej póki nie zostanę zmuszony do wymiany baterii w lampce. Szukam wiaty, czy jakiegoś zadaszenia, ale oczywiście teraz nic znaleźć nie mogę. Staję pod drzewem. Słaba ochrona, ale zawsze coś. Przemoczonymi rękoma trudno wymienić baterię i zajmuje mi to trochę więcej czasu. Najważniejsze, że z sukcesem. Gorzej, kiedy muszę ruszyć. Mocno ostygłem i telepię się z zimna. Sytuacja jest trudna. Szczęście w nieszczęściu, że kawałek stąd widziałem stację benzynową. Ruszam w jej kierunku. Może choć się rozgrzeję? Kiedy wchodzę do środka słyszę:-"już zamknięte". Zamurowało mnie i rozbiło zarazem... Pytam więc o hotel, pensjonat czy jakieś agro i... cud! Tak! Jest kilkaset metrów stąd. Jakby tego było mało, akurat mieli jeden przygotowany pokój. Ufff! Przynajmniej hipotermia mi już nie grozi. Ale co dalej z maratonem? Otóż w tym momencie pomyliłem się z obliczeniami o jeden dzień, zapominając przy tym o planowanym noclegu i już uznałem, że nie mam szans dojechać na limit. Mówiono mi o tym, ale jakoś tak nie wierzyłem. Dopiero kiedy porozmawiałem z żoną zrozumiałem swój błąd. Czyli nadal pozostaje w grze! A już łapałem doła...
Ponieważ umówiłem się w hotelu na śniadanko, postanowiłem go nie odwoływać i ruszyć nieco później. Może dłuższy sen oraz solidny odpoczynek wpłyną pozytywnie na mój finisz? Wiedziałem już, że ostatnią noc muszę jechać, więc to może być dobry pomysł. Wystartowałem dokładnie o 8:00, czyli miałem 28 godzin na pokonanie 540 km po niemal płaskim terenie. Może nawet nieco mniej, nie sprawdziłem tego dokładnie. Na świeżych nogach łatwizna - wystarczy utrzymać średnią 20 km/h i się nie zatrzymywać. Tylko ja już mam za sobą blisko 2700 km i mimo ostatniej nocy, spory deficyt snu. Jednak myślę pozytywnie, "dopóki piłka w grze" będę walczył do ostatniego tchu! Motywacja pełna!
Kiedy ruszyłem, drogi były mokre, ale opadów brak. Całkiem przyjemnie, przynajmniej na starcie, bo deszczu nie uniknąłem. Tym razem jednak zlewni nie ma, opad krzywdy mi nie robi, choć peleryna już niezbyt spełnia swoją rolę. Bez trudu utrzymuję tempo w okolicach 25 km/h, czyli więcej niż trzeba. Niestety nie mogę już stanąć przy żadnej restauracji, bo to byłaby zbyt duża strata czasowa. Dyscyplina pełna - jechać i minimum 20 km/h. Kupuje jedynie na stacji paliw 6 Pawełków, byleby było kalorycznie i aby nie czekać nawet minuty na zrobienie Hot-Doga. Po czym natychmiast ruszam dalej. W tym momencie na chwile pojawiło się słońce i co lepsze mapki satelitarne pokazywały, że gdzieś blisko wybrzeża nie powinno już padać. Kawałek za Szczecinem faktycznie deszcze ustają. Mogę ściągnąć pelerynę, czy raczej to co z niej pozostało i przesuszyć ubranie na sobie. Pojawia się jedynie dość silny wiatr prosto w pysk, ale tutaj jeszcze całkiem znośny. Wyrabiałem nawet powyżej 25 km/h. Była też teoretyczna szansa, że na wybrzeżu, kiedy zmienię kierunek jazdy, nawet lekko mnie popcha. Albo przynajmniej nie będzie przeszkadzać.
Wyliczyłem sobie, że planowo do Międzyzdrojów powinienem dotrzeć o 18:00 aby utrzymać realne szanse na sukces. Dokładnie to utrzymać przewagę nad limitem czasu co najmniej jednej godziny, przy zachowaniu średniej 20 km/h. Dotarłem tu 17:45. Skoro tak, nagroda w postaci dwóch Hot-Dogów na stacji paliw. Straciłem tylko 10 min.,więc ciągle byłem 5 minut przed czasem. W końcu zaczynam być lekko do przodu, a nie do tyłu, jak to było wcześniej. Zaliczam PK i cisnę już wzdłuż wybrzeża. Wiatr niestety nie pomaga, ale też nie robi wielkiej krzywdy. Przynajmniej w lesie. Póki noga podaje, trzymam mocne tempo, chwilami powyżej 30 km/h, na górkach ok 18 km/h. Dopiero za następne 100 km wichura nabiera prawdziwego wigoru. Zaczynam mieć problem z utrzymaniem założonej prędkości na otwartym terenie. Miało wiać z boku, a co raz częściej wieje od frontu. Aby utrzymać tempo, muszę wkładać sporo siły i nawet daję rady, tylko ile tak wytrzymam? Ciągle nerwowo patrzę na licznik przy każdym podmuchu i staram się przeciwstawić naporowi wiatru: -"prędkość? Jest 20 km/h, uff". Mam mocne obawy, czy nie złapie kontuzji. Ile jeszcze wytrzymają te moje kolana? Zwłaszcza prawe, z którym nie raz miałem problem przy mniejszych dystansach. Ale nie mam nic do stracenia, bo jak dojadę po limicie, to bez znaczenia ile to będzie. Stawiam wszystko na jedną kartę!
Zaliczam jeszcze "tankowanie" w Kołobrzegu i szybko wracam do walki. Jakieś 130 km do mety wiatr osiąga już taką siłę, że utrzymanie 15 km/h staje się wyzwaniem. Mimo to robię wszystko, aby dokręcić do 20 km/h. Wymaga to już włożenie sporej mocy, dyszę jakbym wjeżdżał pod stromą górkę, choć nic takiego tu nie ma. Jakieś pagórki są, ale niewielkie. Co ciekawe, pedałować muszę nawet na zjazdach, co bardzo irytuje. Normalnie byłby jakiś krótki odpoczynek, ale nie tym razem! Wichura szybko mnie zamęcza i mam spore wątpliwości czy zdążę w limicie. Ale ciągle spoglądam na licznik i pilnuję aby te 20, no choć 19, 18 km/h wyrabiać. Rano łapie mnie jeszcze senność, ale czasu na ewentualny odpoczynek brak. Jeżdżę już po całej szerokości drogi, nie mam wyjścia, muszę kimać. Namierzam wiatę przystankową i... 5 minut snu. Jeśli to snem można nazwać. Niestety, jeden postój nie starcza, więc kawałek dalej drugi, również 5-minutowy. Tym razem chyba nieco lepiej. Przynajmniej trzymam kierunek. Ale raz się mylę i przez to robię zbędny podjazd. Ależ byłem wściekły! Szybko wracam do punktu pomyłki i kontynuuję jazdę po śladzie Orga. Mam wrażenie jakbym już nie kontrolował wszystkiego, stąd błędy. Pewnie zmęczenie robi swoje, tzw. strefa zombi. :) Ciągle patrzę na ten licznik jak na wyrocznię: -"jest 20 km/h? Nie, 15". Więc znowu dociskam resztą sił do skutku.
Drugi nerwowo śledzony parametr to odległość do mety. Tam w tym momencie 96 km i 6 godzin czasu do limitu. Niby ciągle dobrze, co mnie nawet zaskakuje. Byłem pewien, że ostatnie kilkadziesiąt kilometrów jechałem zbyt wolno, a jednak utrzymałem założone tempo. Ale to mnie sporo kosztowało i ciągle miałem wątpliwości. Łapie mnie jeszcze głód, a tego zlekceważyć nie mogę. Trafiam jakiś Orlen i dokupuję Pawełków. To ciekawe - tu jakby dziura w pamięci i nagle się ocknąłem na niecałe 50 km do mety. Nieco zmienił się kierunek jazdy i wiatr zdecydowanie nie był już tak "szkodliwy". Przyspieszyłem i właśnie do mnie dotarło, że mam jeszcze jakieś 42 km do końca i całe 4 godziny czasu! Wreszcie adrenalina zaczęła działać, jakoś taki pobudzony się zrobiłem i jeszcze przyspieszyłem. Ostatni PK zlokalizowany 33 km przed metą osiągam ponad 3 godziny przed upływem limitu, choć jeszcze przed chwilą wyliczyłem, że będę tutaj co najmniej pół godziny później. To mi dało kolejnego kopa! Zaraz za PK fajny zjazd do Jeziora Żarnowieckiego i już mniej fajny podjazd za jeziorem. Ostatni dający nieco w kość umęczonemu kolarzowi. ;) Jeszcze trochę kręcenia po drobnych pagórkach i wjeżdżam do Karwi, gdzie trafiam na mały zator drogowy, spowodowany przez nie spieszących się turystów. Ech... Szybko go wymijam, lawirując między samochodami i pozostaje jeszcze kilka kilometrów, w tym ostatnia upierdliwa górka do Jastrzębiej Góry. Kiedy ją pokonałem, tak sobie patrzę, gdzie 10 dni temu spacerowałem - jakaś abstrakcja, nie dociera to jeszcze do mnie. Patrzę na te puste ulice i rozmyśla ile tu jeszcze turystów zostało? Jakby to teraz miało jakiekolwiek znaczenie. Przejeżdżam centrum, wskakuję na ścieżkę rowerową, dojeżdżam do Rozewia i na upragniona ostatnia prostą!
Patrzę na jej koniec, w kierunku mety i widzę kilku zawodników - czyżby czekali specjalnie na mnie? Zaraz się dowiem, tylko tam doczłapie. Jeszcze kilka obrotów korbą i jestem! Udało się! Jestem tak zmęczony, że nawet cieszyć się nie mam siły, choć ponoć wyglądam dobrze. Zbieram gratulacje nieco jeszcze zdziwiony i oszołomiony. Słyszę od razu, że nie bardzo tu we mnie wierzyli ze względu na ten wiatr, ale wszyscy się cieszą razem ze mną. Zwłaszcza moja małżonka, którą już wcześnie próbowali przygotować na różne scenariusze mojego finiszu. Ale jestem, MRDP przejechane w limicie! Mój czas to 9 dni 22 godziny i 38 minut. 540 km trudnej walki zakończone pełnym sukcesem. "Przewagę nad limitem" utrzymałem do samej mety, plan finiszu wypełniłem w 100%, co daje mi dodatkową satysfakcję. Mimo przeciwności, nie odpuściłem i to się opłaciło. Chwile później dowiedziałem się, że Marek spędził tu trochę ponad godzinę, natomiast Irek i Kaziu dojechali chwilę przede mną. Dokładnie to odpowiednio 7 i 12 minut! Stąd ich obecność w tym miejscu, a nie na piwie. ;) Kiedy startowałem z ostatniego noclegu, traciłem do nich ponad 12 godzin - to najlepiej pokazuje jaką pracę musiałem wykonać i czemu wszyscy nie dawali mi większych szans na osiągnięcie limitu.
Dotarcie w limicie to jedno, ale jeszcze okazało się, że w całym cyklu 4xMRDP zostałem sklasyfikowany na 3 miejscu! Wiem - sukces zawdzięczam po części ludziom, którzy z różnych powodów nie zaliczyli wszystkich edycji. Po za Wschodem, gdzie trochę powalczyłem o wynik, szału nie było, ale systematyczność wystarczyła. Pierwsze podium w Ultra stało się faktem. Szkoda tylko, że za drugie i trzecie miejsce nie ma nawet medalu, nagradzani są jedynie zwycięzcy. Ale nie dla medali się jedzie. Samo stanie na podium w tak zacnym towarzystwie było już wielką przyjemnością! Największą nagrodą jest świadomość ukończenia najtrudniejszego maratonu w Polsce, w dodatku edycji, w której był najdłuższy dystans i wyjątkowo paskudna pogoda.
Skoro o podium, to wspomnę o wynikach. Zwycięzcą MRDP 2021 został Paweł Pieczka, drugie miejsce zajął Michał Wolff, trzecie Jakub Szumański. Wśród pań wygrała Marzena Szymańska, drugie miejsce Gosia Szwaracka, która przy okazji została zwyciężczynią kategorii Open. Cykl 4xMRDP wygrał Kazimierz Piechówka, drugie miejsce Ireneusz Szymocha, trzecie ja, czyli Maciej Paterak.
Na koniec jeszcze podsumowanie MRDP i całego cyklu 4xMRDP. Maraton Rowerowy Dookoła Polski to wspaniała przygoda! Najbardziej niesamowite są szybkie zmiany klimatów - morze, za chwilę Mazury, za niedługo góry itd. Dużo ciekawych miejsc i pięknych widoków. Szkoda tylko, że pogoda wybitnie nie dopisała, a ja trochę zlekceważyłem ewentualne takie zagrożenie. Kto by się spodziewał jesieni w Sierpniu? Chyba jednak trzeba, tak jak podczas Race Through Poland w 2019 roku... śniegu! Ciekawostką jest to, że po tak długim dystansie nie mam żadnych nadmiernych otarć, tyłek nadal mogłem posadzić na siodełku, choć nie używałem nawet żadnych maści itp. i praktycznie zero problemów z niedowładem rąk, co zdarzało się często przy mniejszych dystansach. Czy więc przejechałem to bez "strat"? Nie do końca, ale nie będę się tu rozpisywał.
Najfajniejszą przygodą był cały cykl 4xMRDP. W ciągu 4 lat musiałem pokonać 4 wymagające maratony. Oznacza to, że trzeba utrzymać formę przez 4 lata i najlepiej nie ulegać wypadkom, czy nie mieć czegoś ważniejszego do załatwienia w tych terminach. To jednak spory kawał czasu i nic dziwnego, że całość w terminie i zawsze w limicie czasu ukończyły zaledwie 4 osoby! W tym najmłodszy uczestnik Grzegorz Szamrowicz, rocznik 1998! Jakby tego było mało, w ostatniej najtrudniejszej części, czyli cała pętla, Grzesiek wygrał z całym podium 4xMRDP. ;) Trochę liczb. Przez te 4 lata, w ramach 4xMRDP, przejechałem łącznie 6704 km + błądzenie, co mi zajęło 468 godzin i 49 minut. Co ciekawe - trasę w 3 częściach, co daje łącznie 3504 km, pokonałem w 230 i 11 minut, natomiast całość na raz (3200km) pokonałem w 238 godzin i 38 minut. Widać wyraźnie, że pokonanie tego w częściach jest zdecydowanie łatwiejsze niż na raz. Zwłaszcza jak pogoda nie dopisuję - było sporo wycofów.
Wiele osób mnie pyta co dalej? Czy pojadę kolejny cykl? Czy teraz może coś za granicą? Powiem szczerze, że na razie to... chcę odpocząć, a później zobaczymy co czas przyniesie. Może będzie to NorthCape 4000, który mi się marzy od jakiegoś czasu? Jeśli oczywiście COVID-19 nie przeszkodzi. Póki co, jak wielu ultrasów i różnej maści podróżników, zająłem się zdobywaniem Gmin, co serdecznie polecam.
Bardzo dziękuję firmie Giant Polska za użyczenie znakomitych kół karbonowych oraz doposażenie w sakwy. Bardzo dziękuję wszystkim kibicom, rodzinie, przyjaciołom i znajomym za doping, Romanowi i Tomaszowi za zorganizowanie znakomitych punktów wsparcia. Bardzo dziękuję organizatorom Danielowi i Kasi za wspaniałą imprezę, oraz wszystkim wolontariuszom zaangażowanym w organizacje. Ale najbardziej dziękuję mojej małżonce, która musiała znosić moje fanaberie przez 4 lata i jeszcze mnie wspierała! Dziękuję również wszystkim zawodnikom, z którymi miałem przyjemność pokonywać 4xMRDP, a czasem