Wielokrotnie brałem udział w wirtualnej wersji Tour de Silesii, jeździłem trasami wcześniej wytyczonymi przez Organizatorów, ale jakoś nigdy nie było mi dane przejechać tego "właściwego" maratonu. Biorąc pod uwagę, że mam blisko na start, to aż się prosiło wreszcie to zrobić i choć zaspałem przy zapisach, w końcu się udało! Tutaj szczególne podziękowania dla Pawła Pieczki.
Maciej Paterak
Tour de Silesia to maraton rozgrywany na trzech dystansach: 100, 300 i 500 km. Od niedawna istnieje też edycja nocna na dystansach 100 i 300 km, oraz edycja zdalna (125, 250 i 500km), gdzie sami możemy wykazać się kreatywnością. Urozmaicone trasy wytyczane są na malowniczym pograniczu czesko-polskim, w obrębie historycznego terenu Śląska, w formie pętli - startujemy i finiszujemy w miejscowości Godów na Górnym Śląsku. Maraton ma charakter towarzyski, nie ma miejsc na podium, zwycięzcą jest każdy kto ukończy wyzwanie w limicie czasu. I z takim nastawieniem pojechałem na start. Zwłaszcza, że w tym roku nie miałem czasu na odpowiedni trening.
Tuż przed startem otrzymałem mocne wsparcie od Giant Polska w postaci długodystansowego roweru Giant Dafy Advanced 1, na karbonowej ramie i wysokiej jakości osprzętem. Również od Giant Polska otrzymałem świetne sakwy, które znakomicie spisały się podczas 10-dniowego Maratonu Rowerowego Dookoła Polski. Jednak tym razem zabrałem jedynie jedną torbę, pod siodło, bo na pięćsetkę (taki dystans wybrałem) pakuję się minimalistycznie. Niestety, ze względu na płaską kierownicę, nie mogłem zastosować mojej dotychczasowej lemondki, a na zakup innej lub dorobienie odpowiednich elementów czasu było zbyt mało. Ale 500 km można bez tego przeżyć.
Trasa tegorocznej edycji TdS prowadziła w kierunku Dolnego Śląska i miejsc, które pamiętałem z MRDP. Wystartowaliśmy 8:05, tj. grupa kategorii SOLO. Jak zwykle tuż po starcie koledzy wyrwali do przodu i zostałem z tyłu. Ale zawsze tak to wygląda. Zamiast forsować tempo, wolałem podziwiać widoki. Zwłaszcza, że pogoda dopisuje. Piękne, klimatyczne miasteczka, chwile później pagórki z widokiem na góry. Kilometry same uciekają. Szybko zaliczam pierwszy PK, gdzie uzupełniam płyny i objadam się pysznymi ciastami, po czym bez zwłoki ruszam dalej. Szkoda czasu, chcę za dnia dojechać minimum do 3PK w Dusznikach Zdroju - w przybliżeniu połowa trasy.
Trasa staje się bardziej pagórkowata, zaliczam też pierwszą wyższą przełęcz. Jednak do prawdziwych gór jeszcze daleko. To taki etap, gdzie non stop mijam się z różnymi zawodnikami, dyskutujemy itp. Robię sobie fotki, zwłaszcza mało mi znanych miejsc po czeskiej stronie.
Prawdziwy wysiłek rozpoczyna się jakieś 20 km przed Lądkiem Zdrój - żeby dostać się na polska stronę, trzeba pokonać całkiem sporą przełęcz, na szczycie której jest granica. Podjazd bardzo mi przypominał Kocierz z moich terenów. Jakbym był u siebie. Po osiągnięciu szczytu pozostaje już tylko zjazd do drugiego PK. Niestety, wtedy właśnie zaczyna robić się ciemno i chyba dalej będzie "na mokro". Próbuję uciec przed chmurami, bo do PK już bardzo blisko, z sukcesem! Padać zaczęło dokładnie w momencie, kiedy wjechałem na Punkt. Ale fuks! Idealny moment na obfity obiad, jaki nam zafundował Organizator. Tutaj wspomnę, że TdS to maraton ze wsparciem żywnościowym.
Kiedy kończę ucztę, ulewa przechodzi. Ruszam więc dalej w kierunku najwyższego punktu na trasie, doskonale mi już znanego: Puchaczówka. Bardzo lubię to miejsce, zwłaszcza okolicę Ośrodka Narciarskiego Czarna Góra. Wyjątkowo piękna miejscówka! Niestety znowu jakiś kapuśniaczek daje o sobie znać. Ale jestem na to gotowy i zakładam ochraniacze na buty oraz pelerynę. Chwilę później opad zanika. Jednak na szczycie przełęczy widzę, że to nie koniec na dziś, choć chwilowo wyszło słońce. Za to sam zjazd z Puchaczówki to czysta poezja! Uwielbiam to!
Dalej trasa prowadzi boczną drogą, gdzie znowu łapie mnie deszcz. Szybko namierzam jakąś wiatę i ponownie unikam zmoczenia. Nieświadomie wkroczyłem na czyjś prywatny teren, na szczęście obyło się bez problemów... Opad trwał zaledwie kilka minut, więc bez większej straty czasu ruszam dalej w kierunku Międzylesia. Tam czekał już z kolei najbardziej stromy podjazd na całej trasie, również doskonale mi już znany. Przynajmniej ten już na sucho. Opady w okolicy powoli zanikały, a ja, chwile później, mam kolejny fajny zjazd!
Niestety, wieczorem powoli spadała temperatura, choć tego za bardzo nie czułem, jadąc powoli wznoszącą się drogą wzdłuż granicy do Zieleńca. Po drodze mijam ubierających się kolegów, ale ja postanawiam z tym zaczekać do 3PK, do którego już miałem blisko. Tym bardziej, że chciałem przyoszczędzić akumulator w mojej głównej lampie, a już się ściemniało. Nie sprawdziłem jego naładowania przed startem i niestety to był błąd! Również baterie w rezerwowej lampie były słabe. Cóż za amatorszczyzna! Tak to jest, jak się przygotowuje "na wariackich papierach". Ale zanim się ściemni, już zaczynam zjazd do Duszników Zdroju. Wspomniałem o temperaturze? No właśnie! Nieco to zlekceważyłem, a ta spadła do zaledwie 6 st. zanim dotarłem do PK!
Mocno mnie wychłodził zjazd w krótkich gaciach w samej pelerynie i miałem poważny problem z rozgrzaniem na PK. Zjadłem kolejny obfity posiłek, wypiłem kilka gorących herbat, ubrałem na siebie wszystko co miałem i w drogę! Nie ma lepszej rozgrzewki jak choćby krótki podjazd. Gorzej, kiedy zaraz jest bardzo długi zjazd w dół, jak z Duszników do Kudowy Zdrój. Ponownie się telepie i szukam stacji benzynowej żeby dokupić baterie do rezerwowej lampki. Jest! Niestety wybiła 23:30, a to oznacza przerwę. Kawałek dalej jest następna, ale i tu też zamknięte! Co za pech! Tuż przed samą granicą trafiam na trzecią stację i wreszcie mam co chciałem. Przynajmniej światła mi już nie braknie.
Nocą bardzo mocno spadła temperatura, do zaledwie 3 st! Minimalistyczne pakowanie na pewno nie pomaga, ale ciuchów wystarczyło żeby jakoś przetrwać. Jedynie palce u nóg skostniały i musiałem zrobić dłuższą rozgrzewkę na stacji benzynowej. Ponowne wyjście na zewnątrz nie było przyjemne, ale pierwszy pagórek złagodził odczucie. Dalej już było tylko lepiej - wstało słoneczko i powoli nabierałem temperatury. Do tego jeszcze kolejny PK z wypasionym jedzonkiem i powoli mogłem już myśleć o mecie. Tym bardziej, że góry się skończyły i tempo mocno wzrosło.
Końcówka trasy to drobne, ale czasem upierdliwe pagórki. Właśnie w tym momencie przechodziłem jakiś mały kryzys, pewnie z braku odpowiedniego przygotowania do tego sezonu. Dopiero na ostatnie kilka kilometrów przed metą odzyskuję moc i szybko docieram do celu. Jest! Meta! Kolejne ultra ukończone!
Jak wrażenia ze startu w VI TdS? Znakomite! Wzorowa organizacja, piękna i ciekawa trasa, dość wymagająca i do tego dobrze zorganizowane punkty wsparcia z wyśmienitym jedzeniem! Zdecydowanie warto tu przyjechać i podjąć rękawicę. Powyżej film Organizatora, który myślę dobrze oddaje klimat maratonu.
Na koniec wspomnę jeszcze o samym rowerze Giant Defy Advenced 1. Przed startem właściwie nie miałem czasu dobrze się z nim zapoznać, można powiedzieć, że poszedłem trochę na żywioł - co będzie to będzie. Na szczęście świetnie się z nim dogadałem. Rower okazał się bardzo komfortowy, tu szczególnie pozytywnie zaskoczyło mnie siodełko. Osprzęt działa wzorowo, jak można było się spodziewać po Shimano Ultrega + GRX 810. Opony szerokie, ale nie wpłynęło to znacząco na tempo mojej jazdy. Za to pomogło na gorszych odcinkach dróg, których w sumie wiele nie było. Niecierpliwie czekam na kolejne wyzwania!