Udział w Diabelski Bike Challenge miał być głównym startem mojego sezonu 2023. Ostatecznie na dzień dzisiejszy, z różnych nie w pełni zawinionych przeze mnie sytuacji, okazał się jedynym. Ale gdyby ktoś mi kazał z obfitości imprez wybrać jedną, był by to właśnie #Diablak!
Artur Drzymkowski
Zanim rozpiszę się wylewnie, o każdym rzucającym na kolana (szczególnie pod koniec drugiego dnia) zachwycającym widoku trasy tegorocznej edycji i zanudzę mniej cierpliwych, to zacznę od końca, czyli …
Diabelski Bike Challenge 2023 – co poszło nie tak?
Żeby nie wyszło, że wszystko to moja wina, to zacznę od sprzętu! Wystartowałem na moim domyślnym rowerze, czyli gravelu Giant Revolt Advanced. W górach na nim nie byłem jeszcze, ale przezornie postanowiłem zmienić kasetę na bardziej miękką 11-36. Miałem nadzieję, że to wystarczy, i niestety ta nadzieja okazała się być płonną. Zupełnie jak przewidział Bartek (jeden z organizatorów), podczas pogawędki przedstartowej w czwartek wieczorem. Tak, więc podchodzenia na tych 580 km było sporo, z czego w dalszej części, z podniesionym czołem się wyspowiadam.
Drugie przewinienie, to klasyczny brak szczegółowego rozpoznania trasy. Nie mam na to cierpliwości i zazwyczaj startuję w stylu: byle wystartować, a potem jakoś pójdzie. I poszło, ale miałem sporo szczęścia, o czym później w szczegółowej relacji ;)
Braki w wyposażeniu. Za cały zapas prądu, do lampy, nawigacji i telefonu, miały mi posłużyć (patent przećwiczony na wcześniejszych imprezach) 4 dodatkowe ogniwa 18650. Cztery to sporo! Niestety 2 kolejne, wkładane do lampy, padały po kilkunastu minutach. Tak, więc w środku pierwszej nocy, dotknął mnie deficyt mocy … elektrycznej.
Ostatnią przewiną, do której się przyznam, a co może uratować kogoś przed podobną wtopą, to soczewki. O zbawiennych kilkunasto-minutowych drzemkach podczas ultra czytałem/słyszałem nie raz. I podczas DBC byłem bliski żeby takiej drzemki zażyć, ale zaśnięcia w kontaktach, kiedyś doświadczyłem i nie byłem gotowy tego powtórzyć. Oczywiście okulary i płyn w pojemniku, jechały w torbie, ale gmeranie w oczach niemytymi od 30 godzin paluchami, uznałem za ryzykowne.
Dla przeciw-wagi, krótko …
Diabelski Bike Challange 2023 – co poszło dobrze!
Jedzenie i picie = brak bomby! Zupełnie jak nie ja, zadbałem do zapas jedzenia, którego się sukcesywnie pozbywałem na trasie, jedząc w zasadzie w trybie ciągłym. Kilka batonów zbożowych, 3 żele, 2 chałwy, sucharki, żelki i izotonik w proszku, do którego wodę zdobywałem po prośbie w mijanych, przyjaźnie wyglądających domach. Z kolejnymi godzinami, wyścigu było to coraz łatwiejsze. Nie z uwagi na coraz bardziej przyjaznych mieszkańców, (choć tego też wykluczyć nie mogę), a raczej na to, jaki stan zużycia sobą reprezentowałem.
Zapasowa nawigacja. Pierwszy raz ją miałem i pierwszy raz mi się przydała. Jakim cudem, przyszło mi do głowy żeby ją zabrać? Szczerze? Nie wiem. Chyba tylko dlatego, że byłem w jej posiadaniu ;).
Pakowanie w bikepacking. Na dzień przed wyjazdem do Nowego Targu, dostałem od naszego partnera firmy Bikeman, do testów, torby bikepackingowe marki Ortlieb. Moją zasługą było niewątpliwie to, że je wybrałem. Fuel-Pack na górnej rurze miałem wypchany jedzeniem. We Frame-Packu bezpiecznie jechała elektronika, zapas jedzenia, okulary, kurtka przeciwdeszczowa, pakiet higieniczny. W wysłużonej podsiodłówce z Decathlona upchałem rękawice przeciwdeszczowe, rękawki, nogawki i zapasowe skarpety. Całe set serwisowy (narzędzia, dętki, łatki, zestaw naprawczy do tubeless, pompka i oczywiście trytytki) zmieścił się do T-Rolla od Triglav umocowanego na uchwycie Dagabum na widelcu.
Każdego, kto przebrnął przez ten obszerny wstęp, pocieszam - dalej będzie nieco mniej szczegółowo ;)
Na start, czyli do Nowego Targu …
docieram w przeddzień startu, po kilku godzinach podróży: rowerem, pociągiem, autobusem zastępującym pociąg i znowu rowerem. Wbrew obawom całość transferu od progu mieszkania Warszawie do Rancza LOT, przebiegła dość bezproblemowo. Rower spakowany do torby wzbudził chwilowy protest kierowcy autobusu podczas przesiadki w Krakowie. Ale chyba bardziej na pokaz i dla okazania majestatu władzy, niż na poważnie.
W biurze zawodów, oczywiście szybkie formalności i pogawędki z organizatorami Partycją, Bartkiem i Marcinem. Jedno piwo 0% i ruszam na nocleg. Wieczorem, jako wyraźny znak otuchy w przedstartowej gorączce, chmury na chwilę się przecierają ukazując panoramę Tatr. Po prostu pięknie!
07:10 Ranczo LOT - start
Okoliczności początku wyścigu są dość typowe w moim wykonaniu. Na linie startową prawię się spóźniam (nie z własnej winy - kolejka była ...), a następnie dopiero po 3 km odpalam start na zegarku. Nawigacja natomiast, w tym momencie ma już prawie 10 km nabite, ponieważ jest odpalona od wyjazdu z pensjonatu. Klasyka! Wszystko idzie jak zwykle ;)
Wszyscy elegancko pozują do zdjęcia, tylko nie ja, gdyż się dopinam :D Na pierwszym planie znana Alina Kilian
Pierwsze kilometry to asfaltowe drogi i ścieżki Velo Dunajec. Na początku jest płasko, ale wkrótce zaczynają się podjazdy. Moja grupa startowa, w zasadzie już w granicach Nowego Targu się rozerwała. Przez jakiś czas jadę gawędząc z Romanem, z którym jeszcze tej nocy będziemy podziwiali nocne życie Krakowa ;) Ale nie uprzedzajmy faktów.
W tej koszulce z żebrami to Roman, z którym kawał trasy wspólnie przejedziemy
Przez większość czasu, jednak jadę sam, doganiając jednych zawodników i dając się wyprzedzić innym. Przejeżdżam przez kolejne miejscowości, których nazwy znałem, a gdzie nigdy wcześniej nie byłem: Jordanów, Maków Podhalański, Sucha Beskidzka. Gdzieś na końcu podjazdu na wzgórze górujące nad Jeziorem Mucharskim, po raz pierwszy poszedłem po prośbie o wodę, do domu przy drodze.
Na tej części trasy kilka razy mijałem się ze zwyciężczynią DBC 2022 – Marzką, która tegoroczny start postanowiła potraktować, jako sprawdzian przed Rajdem Beskidy 2023, czyli drużynowych zawodach gdzie w ciągu 5 dni trzeba pokonać 600 km pieszo, rowerem, kajakiem, wspinając się i śpiąc w tym czasie łącznie kilka godzin. Imponujące szaleństwo!
W okolicach Lanckorony zaczyna grzmieć, ale burza miała chyba niekolizyjny track z moim, więc uszedłem suchy.
14:45 - 146 km - a może na kermówki ?
Gdzieś w okolicach 146 kilometra, trasa ociera się o przedmieścia Wadowic. Tylko fakt, że jeszcze nie skończyłem wyjadać żelków, powstrzymał mnie od wjechania do miasta na kremówki.
Docieram w końcu do Wisły, gdzie po przejechaniu zaporą na drugi brzeg, doznają bolesnego ciosu w plecy ze strony nawigacji, która postanowiła zawiesić naszą dość dobrą, dotychczasową współpracę. BSC200 uparcie kazał mi jechać ścieżką, której fizycznie nie było. Konsternacja i błąkanie po chaszczach nad brzegiem rzeki. Zanim jednak odpaliłem zapasowego Wahoo Bolta, na drodze pojawił się Roman i Kolegą, więc się z nimi zabrałem. A nawigacja po kilkuset metrach potwierdziła, że istonie jadę po śladzie. Po kliku wspólnie przejechanych kilometrach, musiałem się zatrzymać na uzupełnienie bidonów (tym razem Panie podlewająca ogród, nalała mi ze szlaucha), a chłopaki pojechali dalej.
W okolicach 210 km, w Żarach zaczyna się mżawka, więc postanawiam się założyć kurtkę. I oczywiście ten postój wychwycił mój dotwatcher - Jacek Nosowski i postanowił telefonicznie mnie skontrolować oraz ewentualnie zmotywować. Niestety rozmowa się nam nie kleiła, ponieważ zasięg słabował to raz, a dwa ja mam taką przypadłość, że się robię małomówny na 10% podjeździe.
20:00 - 220 km - Szczawiowa w Dolinie Będkowskiej
Na kempingu w Dolinie Będkowskiej, nad talerzami zupy szczawiowej, formuje się czteroosobowa grupka (Roman, Kolega z Gdańska, Marcin i Ja), zjednoczona obietnicą Romana, że przed Krakowem zaprowadzi Nas do KFC. To jest motywacja!
Zapadł zmrok, a mi kolejno padły 2 ogniwa do Convoya. Przygoda! Gdzieś w szczerym polu, w światłach lampek, z mroku, wyłania się przed nami wielki zakonnik w habicie i kapturze. Nie wiem jak bym zareagował, jadąc samemu.
W końcu docieramy na kolacja w KFC na bogato! Kubełki, dolewki, kanapki i frytki. I ładowanie elektroniki.
Kilka godzin wcześniej, przychodzi mi do głowy pomysł, aby znaleźć nocleg, przespać się i następnego dnia dojechać do mety. Ale Kraków, gdzie najłatwiej było by coś znaleźć, to dopiero 250 km. Trzeba jechać dalej, Może do Niepołomic? Zobaczymy jak będzie się jechało na paliwie z kurczaków, ziemniaków i cukru.
00:11 - 260 km - Krakowa życie nocne
W Krakowie, jak można było się spodziewać, życie nocne w pełnym rozkwicie. Trasa prowadzi nas ścieżkami na Wisłą, pośród młodzieży o różnym stopniu upojenia. Jest czerwcowy długi weekend.
Widok na Kraków z ostatniego mostu
Jedziemy Wiślaną Trasą Rowerową do Niepołomic. Grupa mam się rozrywa, gdy Marcin dokręca układając się wygodnie na leżaku. Przez jakiś czas trzymam się na jego kole, ale Roman z Kolegą zostają w tyle. Już się nie spotkamy.
Jedzie mi się wspaniale. Powietrze pachnie kwiatem kaliny i czeremchy, wilgocią traw i roślin nabrzeżnych. Jest ciepło, jedziemy sprawnie, sen za mną nie nadąża. Na razie ;) W Niepołomica jesteśmy około 3, więc szukanie noclegu wydaje mi się bez sensu.
Po świcie Marcin mi się urywa, a trasa wraca na Velo Dunajec. Około 10 zaczyna mnie morzyć sen, więc wpadłem na pomysł, żeby przysiąść na chwilkę. Asfalt na ścieżce był taki miły, ciepły i mięciutki, że się położyłem. W ułamku sekundy bym zasnął, ale groza przyklejonych do gałek ocznych soczewek, szybko mnie otrzeźwiła. Ruszam dalej. Kolejnych 30 km nie znajduję w pamięci. Potem trasa prowadzi na wzgórza nad Jeziorem Rożnowskim, gdzie widoki są zniewalające, a podjazdy pokonuję z buta.
Dzwoni do nie Michał Śmieszek. Pyta czy ciężko? Czy pięknie? I że zazdrości. Umie chłop w motywacje :D
12:34 - 450 km - Nowy Sącz
W Nowym Sączu odbijam z trasy na Rynek, w celach konsumpcyjnych. Bez większych rozterek ląduję w kebabie z falafelem w jednej dłoni i piwem 0% w drugiej. Tak jak lubię – dobrze i szybko. Po obiedzie wracam na ścieżkę nad Dunajcem i docieram do Starego Sącza, gdzie są wszyscy turyści z okolicy. Na szczęście nie mam żadnych potrzeb mi mogę jechać dalej.
A to dalej to największa wspinaczka w programie DBC 2023! Leśną drogą z milionem zakrętów, w lekkim deszczu, płosząc w sumie 3 łanie, docieram na przełęcz. Gdzie odstaję wiatrem w twarz. Zjazd prowadzi drogą, którą zwożone było drewno, więc po deszczu, jej nawierzchnia składa się głównie z błota, wody i kamieni. Zachciało mi się gór na gravelu!
Jest już późne popołudnie, a do mety zostało mi „tylko” 80 km. W otumanionym mózgu, jednak legnie mi się obawa czy aby nie czaka mnie kolejna nocna jazda, co przy deficycie światła (w lampie mam ostanie ogniwo) może być wyzwaniem. I tu po raz kolejny w życiu okazuje się, że jestem „w czopku” urodzony, gdyż w przypadkowym sklepie na przedmieściach Szczawnicy, oprócz kefiru i słodkiej bułki (taka zachcianka) i coli, nabywam chińską czołówkę! Pani, która mi ją sprzedała, sama takiej używa i jest zachwycona. I ja też będę, już za 4 godziny, po zmroku.
Szczawnica, kolejna „zaliczone” miasto i to uzdrowiskowe. Nie pamiętam dokładnie, ale ładne chyba. Znowu jadę trasą Velo-Dunajec, ale do czasu, ponieważ ze względu na remont Drogi Pienińskiej, Bartek z Marcinem (Organizatorzy DBC) poprowadzili trasą przez Słowację. Też pięknie, ale inaczej i dość pod górkę ;) Nad Dunajec wracam w Czerwonym Klasztorze.
20:20 - 544 km - zachód słońca nad Czorsztynem
Kolejna zapamiętana migawka z „karty pamięci” - Jezioro Czorsztyn oświetlone złocistym światłem zachodzącego słońca. To romantyczne ujęcie chwili, było oczywiście bardzo dalekie od stanu, w jakim się znajdowałem. Nie wiem czy to nie wtedy podjąłem kategoryczną decyzję o zakończeniu kariery utra-cyklisty i przerzuceniu się na bikepacking.
Kilometry do mety zaczynają ubywać coraz wolniej. W świetle czołówki, którym bezwiednie omiatam pobocze drogi, co i rusz błyszczą oczy kotów.
Na około 20 kilometrów przed metą, wyłapuję jakiś niepokojący klekot. Okazuje się, że poluzowała się śruba mocująca uchwyt na widelcu, na którym zaczepiona jest narzędziówka. Zatrzymuję się i dokręcam. Chyba mi to pomogło, na chwilę oderwać się od ciągłej kalkulacji, ale jeszcze …
23:00 - 569 km prawie meta ...
Wracam na Velo Dunajec. Widać już światła Nowego Targu, choć wówczas raczej sobie z tego nie zdawałem sprawy. Widziałem tylko z ekranu nawigacji, że zostało 10 km. Na pewnym odcinku ścieżki, przez chwilę bezwiednie podążam za dziewczyną, jadącą na rolkach ze świecącymi kółkami. Trochę hipnotyczne to było.
Nie śpię już prawie 40 godzin, to mój rekord. I mój mózg ma dosyć. Zaczyna tworzyć jakąś bezpieczną rzeczywistość, bo jestem niemal pewien, że toczę jakąś ożywioną dyskusję z żoną, nad ważkimi tematami.
Jakieś 5 kilometrów od mety, nawigacja komunikuje, że dojechałem. Restart, ponowne ładowanie tracka nic nie daje. Moja nieruchoma, czy wręcz w którymś momencie cofająca się kropka na trackingu, wzbudziła zaniepokojenie mojego Dotwatchera Jacka. Na Messengerze zobaczyłem kilka trzeźwiących wskazówek, a odpalony w międzyczasie zapasowy Bolt, podjął się nawigacji. Po 2 kilometrach rozpoznałem znajome okolice, które zwiedzałem w czwartek.
23:55 – META!
Dojechałem! To była najbardziej wyczerpująca fizycznie i mentalnie rzecz, jaką do tej pory zrobiłem. Dystans 560 km z ponad 7 tys. m przewyższenia, przejechałem w ciągu 40 godzin i 47 min. Czy mogłem zrobić lepszy czas? Pewnie tak. Chętnie spróbuję ;) Na mecie byłem w każdym razie mocno zużyty. Na szczęście organizatorzy dobrze się mną zajęli. Zostałem obfotografowany na ściance, poczęstowany gorącą zupą i zimnym piwem. A po tym wszystkim Marcin obudził panią recepcjonistkę, która znalazła mi pokój. Po prysznicu, odzyskałem nadzieję, że przetrwam. Potem była dezynfekcja i opatrywanie odparzonego tyłka – bardzo ożywcza sprawa ;) Potem już tylko regenerujący sen.
Marcin i Ja!
Podsumowując
DBC 2023 to było moje pierwsze ultra poprowadzone po górach, które uwielbiam w każdej odmianie. Było też najdłuższe pod względem dystansu i czasu przejazdu. Umęczyłem się również rekordowo. Choć straty w organizmie nie były największe, spośród wszystkich moich startów.
Marcin i Bartek świetnie trasę wymyślili, a to, że ją objechali, zagwarantowało przejezdność w 99% ;) Organizacja na najwyższym poziomie i świetna atmosfera. Generalnie polecam!
W 2024 DBC będzie wyglądało inaczej. Dystans będzie krótszy (480 km – bez zwiedzania nocą Krakowa), suma przewyższeń odrobinę mniejsza (6,3 tyś. m) i odwrotny przebieg (największy podjazd na pierwszej setce!). Termin – 29 czerwca 2024. Aż chciałbym powiedzieć: „No i namówili!”
16:40 - poza trasą - Kraków Główny
W drodze powrotnej, na dworcu kolejowym w Krakowie, w trakcie wewnętrznej walki, pt. "czy kupić na obiad? żurek czy pomidorową?", spotykam Marcina Zielkowskiego. Okazało się, że chcąc uniknąć komplikacji z transportem roweru autobusem udającym pociąg, z Nowego Targu przyjechał na kołach, robiąc 100 km i ponad 1 tys. km przewyższenia. Niektórym to zawsze będzie za mało … ;)
Zdjęcia: Organizatorzy Diabelski Bike Challenge, Artur Drzymkowski