Mój pierwszy rok startów w ultra-maratonach wyszedł mi lepiej niż bym się spodziewał. Miały być 2, a ukończyłem z powodzeniem aż 4! Postanowiłem więc, że ten sezon zacznę od bardzo wymagającego Race Through Poland - ok 1400 km w poziomie i ok 14 000 m w pionie! Miał to być przed wszystkim trening przed najważniejszym dla mnie w sezonie Góry MRDP.
Maciej Paterak
Race Through Poland to ultra-maraton szosowy o charakterze samowystarczalnym, w którym zawodnicy sami wyznaczają sobie trasę. Mieliśmy do zaliczenia kilka obowiązkowych odcinków, pomiędzy którymi poruszaliśmy się ułożoną przez siebie trasą. Dodatkowym utrudnieniem był zakaz jazdy po drogach krajowych. Maraton rozgrywany jest bez względu na pogodę, więc nie mogliśmy liczyć na taryfę ulgową, a prognozy były nieciekawe. Jak wspomniałem już wcześniej, do pokonania było ok 1400 km w limicie czasu 5 dni i dwie godziny. Niby wystarczy robić niecałe 300 km na dobę, ale...
Start zaplanowano na wrocławskim Welodromie o godzinie 16:00. Obiekt wybudowany w latach trzydziestych ubiegłego wieku, obecnie od dawna nie używany. Dodam, że pętla liczy 200 m i ma nawierzchnię betonową. Ale nie o nim będzie mowa. Zanim ruszyliśmy w trasę, trzeba było zameldować się w biurze w siedzibie wrocławskich kurierów rowerowych. Niestety nie doczytałem tego drobnego szczegółu i ok 40 min. przed zamknięciem pojawiłem się, ale na Welodromie! Cóż za falstart! Musiałem błyskawicznie wpisać nowy adres w nawigację i przebić się do centrum Wrocławia. Udało się dosłownie na ostatnią chwilę. Na szczęście zdążyłem, zarejestrowałem się i już mogłem spokojnie udać na start.
Zanim jednak wyruszyliśmy, mogliśmy obejrzeć zmagania na torze. Następnie zostaliśmy wpuszczeni na płytę stadionu, jeśli mogę to tak nazwać, gdzie zrobiono nam wspólną fotkę i odliczaliśmy ostatnie minuty do startu. Kiedy wybiła godzina 16:00, ruszyliśmy dookoła Welodromu, a następnie już na drogę, gdzie czekała na nas asysta Policji. Przyznam, że oprawa iście królewska! Tego się nie spodziewałem. Zamknięto dla nas chwilowo drogi w centrum Wrocławia i Policja wyprowadziła nas aż do granicy miasta. Dalej już pomknęliśmy sami, choć jeszcze przez jakiś czas towarzyszyli nam miejscowi kolarze. W tym momencie można powiedzieć, że pogoda dopisywała. Było ciepło i nawet początkowy lekki opad ustał. Spokojnym, swoim tempem zmierzałem w kierunku Świeradowa Zdroju, gdzie czekał mnie pierwszy obowiązkowy punkt kontrolny i odcinek specjalny.
Wraz z zapadającym zmierzchem, szybko spadała temperatura. Ale najgorsze dopiero miało nadejść. Gdzieś na wysokości Bobrowników, ok. godz 22, zaczęło padać i od razu niestety mocno. Musiałem się zatrzymać i ubrać spodnie przeciwdeszczowe. Niestety na ręce nie miałem niczego odpowiedniego. Liczyłem, że to jednak przelotny opad. Pomyliłem się. Lało jak z cebra i szybko zacząłem przemakać. Musiałem zmienić kurtkę na typowo przeciwdeszczową, spodnie na szczęście całkiem nieźle sobie radziły. Jakby tego było mało, w Jeleniej Górze musiałem szukać nowej drogi, bo wcześniej wyznaczona przeze mnie okazała się gruntową! Praktycznie nie przejezdną dla mojego roweru. Tracę sporo czasu, ale w końcu wracam na właściwy kurs i ostatecznie ok 3 w nocy docieram do Świeradowa Zdroju i początku obowiązkowego odcinka drogi. Najpierw jednak upragniona przerwa na jedynej tutaj stacji benzynowej, którą zapamiętałem jeszcze z MRDP Zachód.
Wizyta na stacji się nieco przedłużyła - ciepła kawka, jedzonko i wreszcie sucho... Jak tu chcieć jechać dalej? Trzeba, bo to maraton, nie parada. Szybko docieram do początku obowiązkowego odcinka i zaczynam pierwszą wspinaczkę. Leje niemiłosiernie! Drogą płynie rzeczka, ale już przywykłem. Na szczycie pierwszej górki dopadła mnie gęsta mgła. Widoczność spadła na tyle, że na zjeździe nie przekraczałem kilkunastu kilometrów na godzinę. Tym bardziej, że szczękowe hamulce ledwie dawały radę. Ale to dopiero przedsmak prawdziwej wspinaczki na Stóg Izerski. Ponownie jechałem pod górę aż do momentu, kiedy trafiłem na prawdziwy harpagan! Nachylenie przekraczało 20%, przynajmniej według wskazań mojego licznika. Obładowany sakwami, przemoknięty, nie dałem rady. Musiałem zsiąść i kontynuować wspinaczkę pieszo. Deszcz wydawał się padać z góry, z boku, z przodu, z tyłu, a czasem nawet z dołu. Taka mocna "siąpka", bym powiedział. Ale przynajmniej zaczynało się rozjaśniać. Gdzieś ok. godz. 5 rano dotarłem do schroniska na Stogu Izerskim. Czas podbić kartę i... tu popełniam poważny błąd!
Pierwotny plan zakładał podbicie karty i od razu ucieczka w dół. Niestety trochę skuszony przez obsługę, postanowiłem chwilę odpocząć i napić się gorącej herbaty. Mięśnie ostygły, do tego na polu temperatura spadła do -1 stopnia i rozszalała się śnieżyca! Mimo tego udało mi się dość szybko zjechać na dół, gdzie ponownie zawitałem na stację. Pierwszy obowiązkowy odcinek zaliczony, ale czułem już niemały ból w prawym kolanie. Zastanie dodatkowo spowodowało, że miałem duży problem z rozruszaniem tejże nogi. Kiedy ruszyłem w kierunku drugiego odcinka obowiązkowego, z każdym kilometrem było jeszcze gorzej. Podjazdy robiłem już praktycznie na jednej nodze, a to dopiero początek gór. Co raz częściej się zatrzymywałem, bo "zdrewniałe" kolano nie pozwalało na normalne kręcenie, aż w końcu musiałem przemyśleć trudną decyzję. Godzinę gryzłem się z myślami, siedząc na jakimś przystanku autobusowym, aż w końcu podjąłem decyzję o wycofaniu z tego maratonu. Motywacji do dalszej jazdy nie brakowało, ale na jednej nodze 1000 km przejechać nie sposób. Szkoda, bo w sumie byłem dobrze przygotowany (spakowany) do tych zawodów. Miałem cały zestaw suchych ciuchów i nawet kurtkę zimową w sakwach, a do planowanego pierwszego noclegu, gdzie mógłbym się wysuszyć i przebrać, pozostało niecałe 100 km... Jednak późniejszy widok spuchniętego kolana potwierdził słuszność mojej decyzji.
Mimo porażki, ten start dał mi chyba najwięcej bezcennego doświadczenia i informacji. Zajdzie sporo zmian w sprzęcie, jak i pakowaniu. Mimo, że ujechałem tylko coś w okolicach 300 km, to jednak były to bardzo ważne kilometry. Ważne na pewno jest też jest podjęcie odpowiedniej decyzji, kiedy mimo wyraźnych sygnałów od prawego kolana, że coś jest nie tak, serce chcę kontynuować. W moim przypadku odezwała się stara kontuzja narciarska, która czasem przypomina o sobie. Tym razem DNF, ale za rok będzie kolejna edycja Race Through Poland i nie omieszkam wziąć rewanż... ;)
Pozostało mi śledzić zawodników toczących nierówną walkę z aurą, już jako kropki na mapie. Niestety i inni się szybko wykruszali, łącznie z legendą ultra: Biorn Masson. Warunki na trasie były ekstremalne, a właściwie pogoda. Ostatecznie do mety dojechało jedynie 8 zawodników, w tym 6 w limicie czasu, z 75 zgłoszonych początkowo do zawodów! To najlepiej pokazuję skale trudności tej edycji RTP. Niewątpliwie zapamięta ją każdy, kto choć wystartował bo... dwudziestu, pewnie widząc prognozy pogody, nie stawiło się nawet na starcie...